Wyspy Galapagos
Ostatnia sztuka zmarłego przed dziesięciu laty Helmuta Kajzara przynależy do proklamowanego przez niego "teatru meta codzienności". Mimo autorskiego manifestu, który definiuje ten termin, pozostaje on zagadkowy. Kajzar nie zdążył go ujednoznacznić. Można snuć przybliżone domysły. Np. taki, że samo życie nawet w swych najzwyczajniejszych codziennych przejawach jest przesycone teatrem i poezją. Jak w słowniku ortograficznym zawarta jest cała literatura, tak w codzienności ukryte są wszystkie tajemnice bytu, życia i sztuki, naturalnie także teatru. Problemem pozostaje dostrzeżenie tego, a to jest kwestią skupienia, takiego patrzenia, które umożliwia widzenie, wreszcie intensywności przeżycia i wrażliwości. Być może Kajzar zaproponował pewien rodzaj medytacji, dla której teatr, zbudowany z okruchów bardzo realnej, nieomal trywialnej codzienności, jest pożywką, narzędziem, pomocą.
Może to tak właśnie, a może całkiem inaczej. Każdy może próbować to zbadać na własny użytek jako widz "Wysp Galapagos". W przestrzeń teatralną wchodzi się - dosłownie - jak do prywatnego domu, nie całkiem obcego. Nie jest on martwy, jest zamieszkały. Sprzęty, różne przedmioty, naczynia, bibeloty są "ciepłe" życiem, jakie się tutaj toczy. A przy tym wszystkim widz nie czuje się intruzem, ani podglądaczem. Widownia jest w tym domu oddychającą, przyjazną ścianą, może swoistym żywopłotem? Jakkolwiek to opisać i metaforyzować, faktem pozostaje, że Mira Żelechower-Aleksiun osiągnęła tutaj znakomity efekt: jesteśmy w teatrze, a czujemy się jak w prawdziwym domu.
W tej zwykłej, a niezwykłej przestrzeni toczy się zwyczajne-niezwyczajne życie. Pojawiają się stali mieszkańcy, goście i intruzi. Odbywają się banalne i niebanalne czynności: picie herbaty i alkoholu, próby pisania sztuki teatralnej, rozmowy, jakieś wspominki. Akcja jest tak krucha, że trudno mówić o akcji. Są ślady akcji, problemów, napięć, rozterek. Ale nie komponuje się to w wyrazistą mozaikę, ani w egzystencjalną metaforę. Obcujemy raczej z surowym tworzywem; jeśli nie wszystko, to wiele zależy od nas samych: co z tego wyłowimy, co zobaczymy, co wyeliminujemy, co przyswoimy.
Jeden z bohaterów fotografował Wyspy Galapagos. Wracał statkiem, który zatonął. Filmy przemokły. Po wywołaniu ukazały się na kliszach przedziwne fantazyjne kształty i plamy, niewiele mające wspólnego z tym, co oglądał fotografujący. A może to jest prawdziwy obraz Wysp? Czy Kajzarowi chodziło o to, by umożliwić publiczności analogiczne doświadczenie w teatrze?
Polecam ten studyjny debiutancki spektakl Jacka Orłowskiego (dyplom reżyserski pod opieką artystyczną Krystiana Lupy). We własnej podróży do osobistych "Wysp Galapagos" spotkamy w przedstawieniu dwie interesujące propozycje aktorskie (Marlena Milwiw, Elżbieta Golińska), dobrze czującego tę przestrzeń Andrzeja Bielskiego. Nieco trudniej jest odnaleźć się w tym teatrze Maciejowi Tomaszewskiemu, co może być "podatkiem" od sukcesu "Sztukmistrza z Lublina", wymagającego zupełnie innych dyspozycji.
Premierę "Wysp Galapagos" wkomponowano w ramy kilku różnorodnych zdarzeń artystycznych, które się złożyły na trzydniowe "Zaduszki - repetycje z metacodzienności" dedykowane pamięci Kajzara. Ten kontekst bardzo sprzyjał premierze, a całość - jak pisałem w "Gazecie" wcześniej - była niekonwencjonalnym teatralnym świętem i wydarzeniem. Możliwe, że Teatr Współczesny czerwcową "Schaefferiadą" i listopadowymi "Zaduszkami" odnalazł formułę prezentacji artystycznych, odpowiadających dzisiejszym potrzebom i wrażliwości. Jest to więcej niż dobrze oprawiona premiera, mniej niż festiwal - to rodzaj kameralnego teatralnego świętowania, z miejscem na intymność, pogłębioną refleksję, autentyczne przeżycie. To się sprawdza.