Artykuły

Pokazali wieszczowi język

"Towianczycy, królowie chmur" w reż. Wiktora Rubina w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej -Kraków.

Sporo się na scenie dzieje. Od wielości perspektyw, refleksji, autorefleksji i rozmaitych sposobów istnienia postaci można dostać zawrotu głowy. Głównym impulsem twórców spektaklu "Towianczycy, królowie chmur" jest chyba jednak potrzeba odbrązowienia Mickiewicza.

I tu jest problem. Do czego ów impuls się odnosi, z czego wypływa? Czyżbyśmy naprawdę byli zdominowani przez Mickiewicza? Czy tak mocno dzierży on rząd dusz, że należy teraz odprawić nad nim teatralne egzorcyzmy? Przecież raczej ledwo się w tej roli trzyma. Odbrązawianie wieszcza zaś przeprowadzano już wielokrotnie. Kto ciekaw dziwnych i nierzadko wstydliwych spraw towiańczyków, ma sporo możliwości (teksty Marii Janion, Boya-Żeleńskiego czy "Mesjasze" Gyórgya Spiró). Co nie znaczy, że jest to wiedza powszechna.

A może twórcami "Towiańczyków" powoduje chęć pokazania, jak ścierają się przeciwstawne siły uładzającej wszystko (i zakłamującej) tradycji, której wcieleniem jest syn Mickiewicza polerujący uparcie niewidzialną szybę między sceną a widownią, i nieuporządkowanego, żywiołowego "prawdziwego" życia i hasającej swobodnie refleksji na jego temat? Refleksji niekoniecznie poważnej, bo może dzięki naiwności, zabawie i dosadności będziemy mieć większą korzyść. Pytanie tylko jaką korzyść. W dziedzinie wiedzy o towiańczykach i Mickiewiczu, a może w obszarze naszej świadomości, po której plączą się romantyczne powidoki?

Spektakl rozpoczyna się na widowni; w jednym z rzędów jakby nigdy nic siedzi goły Krzysztof Zarzecki, grający Towiańskiego. Na razie gra aktora, który cierpi na brak tożsamości. Na scenie Marta Ścisłowicz, grająca Karolinę Towiańską, proponuje mu wyciągnięcie losu, który ma dać mu wstęp do jakiejś rzeczywistości. Pada na Paryż i towiańczyków. Tam są bowiem te korzenie, które trzeba odciąć, aby Litwa nie kojarzyła się już jedynie ze znaną frazą z "Pana Tadeusza". Państwo Towiańscy będą do końca outsiderami, owymi współczesnymi ludźmi oglądającymi panoptikum, które pojawia się na scenie po otwarciu wielkich wrót. O ile jednak Marta Ścisłowicz krąży po scenie jak wolny elektron, prowokując (również nagością) i komentując, o tyle Krzysztof Zarzecki z niezrozumiałych powodów niknie. Nie fizycznie -jest, chodzi, mówi (już ubrany), ale nie bardzo wiadomo, w jakiej sprawie. I w jakiej roli - bo Towiańskim jest tylko na papierze (czyli w programie), a rola nagiego aktora bez tożsamości nie została poprowadzona dalej. Po co więc było stawiać aktora i publiczność w tak niewygodnej i wstydliwej, ale też generującej energię sytuacji?

Panoptikum urządzone przez Mirka Kaczmarka jest osobliwe i zaskakujące - trzy ściany z gęsto powbijanymi nożami, siekierami, pilnikami i innymi ostrymi narzędziami, bezgłowy koński tułów wbity w ścianę, w głębi choinka, a na środku niska kolumna, na której siedzi Mickiewicz (Roman Gancarczyk) obuty w wysokie koturny. Przy pianinie Ksawera Deybel (Ewa Kaim) w obfitej sukni i obfitej peruce, przed telewizorem Władek Mickiewicz (Bogdan Brzyski) w krótkich spodenkach, w głębi Celina Mickiewiczowa (Katarzyna Krzanowska) w kwiecistym kapeluszu, Goszczyński (Zygmunt Józefczak) w dziwacznym dezabilu. Pojawi się jeszcze Ram Gerszon (Juliusz Chrząstowski), żydowski towiańczyk, w chałacie i z długimi pejsami. Wszyscy wystylizowani, przesadzeni, karykaturalni.

Rubin i Janiczak nie pokazali bowiem historycznej rekonstrukcji koła towiańczyków, ale fantazję na ten temat. Każda z postaci dysponuje wiedzą na temat swego historycznego pierwowzoru i swobodnie się nią posługuje. Każda jest sobą i własną (twórców) interpretacją. To nadświadome towarzystwo produkuje sytuacje zabawne, ironiczne, groteskowe, czasami wulgarne, odsłaniające prywatne i niepomnikowe oblicze towiańczyków. Nawet gdy zdarza się ton bardziej serio - jak w monologu Gerszona, prorokującego Zagładę - zaraz jest kontrowany. Gerszon planuje urządzenie "na tym waszym obozowisku" wielkiej dyskoteki. Niedostatki dramaturgii powodują jednak, że spektakl staje się stopniowo zbiorem chaotycznie zestawionych tematów, postaci i dowcipów.

Powaga nie jest tu w cenie. W pewnym momencie Ewa Kaim obnosi po scenie makietę Starego Teatru, z którego wydobywają się głosy przeszłości - krótkie fragmenty "Dziadów" Swinarskiego. A Celina rodzi Konrada (Michał Majnicz), który uparcie twierdzi, że jest Gustawem, nie Konradem, i długo odmawia przywdziania romantycznego kostiumu - białej koszuli i czarnych spodni. Nie ma powrotu do tamtego odczytania Mickiewicza (choć, może wbrew intencjom twórców, tamte "Dziady" w makiecie wzruszają, a Jerzy Trela brzmi znacznie lepiej niż Majnicz), żadnych Konradów, najwyżej Gustawy, zajęte sobą, a nie zmaganiem z Bogiem i ojczyzną, zdają się mówić Rubin i Janiczak. Nie jest to jednak myśl szczególnie porywająca ani świeża, tak jak i cały spektakl, który krąży raczej wokół tematu, podszczypując i pokazując język, niż atakując, dialogując czy chociaż ciekawie ustawiając przeciwnika. Jeżeli mamy bowiem się zdumieć tym, że Mickiewicz nie taki pomnikowy, a czas zmienia nasz stosunek do przeszłości, to naprawdę szkoda zachodu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji