Wścieklica czyli Wałęsa?
Wścieklica - powiedzmy to sobie od razu - kojarzy się dziś z Wałęsą, tak jak w latach 20 kojarzył się z Witosem, chłopskim politykiem. Przy opadającej kurtynie słychać z głośników skandowania tłumu, coś jakby: Lechu! Lechu! Tytułowa postać sztuki Witkacego (granej obecnie w poznańskim Teatrze Polskim w reżyserii Jacka Bunscha) jest barwna i niekonwencjonalna. Tak jak autentyczne postaci, które, przywoływała lub przywołuje; awans swój zawdzięcza demokratyzacji a nie uzurpacji. Oczywiście z awansem politycznym przywódców z "nizin" mieliśmy do czynienia niemal przez całe 45 lat, ale był to awans zadekretowany, chciałoby się rzec - mafijny, nie mający nic wspólnego z demokratyzacją elit politycznych, z wyłanianiem autentycznych przywódców i reprezentantów wielkich społeczności, liderów - samouków, jak Wałęsa.
Witkacowski bohater zrobił błyskawiczną karierę polityczną, zdobył olbrzymią popularność, trząsł parlamentem, dokonał niejako wyboru premiera, skutecznie rywalizuje z generałem o fotel prezydenta. A więc niemal wypisz wymaluj Wałęsa, tym bardziej, że nosi wąsy, rozpiera go energia, używa kolokwializmów i raz po raz śmiesznie akcentuje słowa.
Mówi się, że aluzyjny sposób mówienia jest dziś już anachronizmem. Poniekąd tak jest, ale przecież przywykliśmy do takiego sposobu porozumiewania się. Bo to jest tak jak z seksem. Kiedy partnerzy mówią o nim wprost, jest to mniej "rajcowne" niż mówienie w sposób zawoalowany. Część widzów wychwytywać więc będzie wyłącznie aluzje do Wałęsy, znajdując w ich wysupływaniu niewątpliwą przyjemność. Mówi Wścieklica: "przemiany nieznaczne są najgorsze" albo "trząsłem parlamentem, uratowałem kraj" albo "mógłbym być prezesem ministrów, gdybym tylko chciał". Z kolei wypowiedzi o Wścieklicy: "Pan musi być prezydentem (...) Pan jest jak magnes, to jest elektromagnes" albo "jak na takiego świniopasa to jest genialny człowiek" albo "on nie należy do żadnej partii (...) A czego nie dokonał? Więcej niż wszystkie partie razem wzięte".
Poznański "Wścieklica" jawi się jako groteskowa przypowieść o awansującym polityku - samouku, o jego snach o potędze. Wścieklica nie jest wszakże karykaturą wielkiej indywidualności, ale karykaturą myślenia o wielkości w dawnym stylu, karykaturą tęsknot do pełni władzy skupionej w rękach jednego przywódcy. Jawi się też ten spektakl jako ostrzeżenie przed nadmiernymi ambicjami, które przerastają możliwości, przed politycznymi manipulacjami, a w efekcie - przed ubezwłasnowolnieniem nawet najbardziej zdawałoby się suwerennego polityka, który może stać się parawanem, tarczą, sztandarem tylko lub nawet propagandową kukłą. To co w tym przedstawieniu jest ciekawe - ale aż nadto oczywiste - dotyczy właśnie problemu utraty tożsamości przez politycznego działacza, utraty autentyczności wskutek poddania się manipulacjom. Jeśli przyjąć, że jest to przedstawienie "z kluczem" wówczas mamy tu także kpinę z politycznej postaci, rodzaj scenicznej demitologizacji, do której oczywiście satyra ma pełne prawo.
Postaci na scenie gadają i działają w sytuacjach raczej nieciekawych. Mariusz Puchalski gra prawie wyłącznie i dosłownie chłopa - prostaka. Czyni to bardzo przekonywająco, podkreślając kontrast między pozycją, ambicjami i myśleniem a wsiowym sposobem bycia. Ale komizm tego rodzaju mało kogo dziś śmieszy. Bardziej trafne role w tym przedstawieniu kreują Andrzej Wilk (jako przebiegły i cyniczny gracz polityczny) oraz Małgorzata Mielcarek jako kochanka Wścieklicy. Gra ona typową witkacowską mątwę, a więc kobietę, która usidla mężczyznę, a potem wpycha w kierat (w tym przypadku politycznej kariery). Aktorka wciela się najpierw w dziewczątko (pierwszą naiwną), potem w heterę (pyszna scena, kiedy w łóżku kopuluje jakby z... kierzanką), wreszcie w brzuchatą matronę, a więc w trzy zasadnicze typy witkacowskich kobiet.
Dekoracje podkreślają wyłącznie groteskowo - absurdalny wymiar rzeczywistości. Zamiast wiejskich opłotków - wysokie ogrodzenie druciane z rzędem świetlówek, jakby to był teren dawnego magazynu albo obozu (dla internowanych?). Wielkie liście sałaty ponad sceną tworzą abażur albo koronę lipy, pod którą wypoczywa Wścieklica. Jego dom to właściwie szafa-kredens, a ponad gospodarczą częścią wznosi się - niczym zamkowa lub strażnicza wieżyczka - budka telefoniczna. Żelazne łóżko pośrodku ma oznaczać chwilowy stan spoczynku ludowego polityka. Takie trochę dziwaczące, persyflażowe dekoracje Wojciecha Jankowiaka, które mogą budzić najdziwniejsze skojarzenia i spekulacje. Ale tak naprawdę niczemu nie służą.
Przedstawienie nie chce niczego poza tekstem sugerować. Sam tekst jednak nie wydaje się być dzisiaj specjalnie zabawny ani nośny, znaczeniowo pojemny. W takiej więc interpretacji scenicznej jawi się "Wścieklica" jako sztuka o przypadkowej znów aluzyjności, która zdążyła się już jednak zestarzeć i specjalnie widza nie podnieca.