Wyjść na słońce
Rozmowa z Ingmarem Villqistem, autorem i reżyserem "Kompozycji w słońcu".
"Kompozycja w słońcu" - to tytuł niezwykle metaforyczny, sugerujący związki z malarstwem. Skąd pomysł, by tak właśnie zatytułować sztukę?
Dlaczego "Kompozycja w słońcu"? Myślę, że kluczowym pojęciem jest tutaj opozycyjność tego pojęcia wobec mroku i ciemności, braku słońca właśnie. Bohaterowie mojej sztuki żyją w mieszkaniu znajdującym się w ostatniej niewyburzonej kamienicy przy rozległym torowisku na przedmieściu. W mieszkaniu tym żadne z okien nie wychodzi na świat zewnętrzny, tylko na wewnętrzny świetlik kamienicy, przez który dochodzi skąpe światło. Do tego wszystkiego jeszcze okna zasłonięte są grubymi firanami. Dwójka młodszych bohaterów, w naszej rzeczywistości scenicznej czterdziestokilkuletnich, urodziła się w tym mieszkaniu i nigdy go nie opuszczała. Ciemność jest stałym elementem ich życia. Ale wracając do tytułu, rzeczywiście, bierze się on, rzecz jasna, z inspiracji - jak to zwykle bywa w moim przypadku - malarstwem. Można szukać odniesień do kompozycji Stażewskiego z lat siedemdziesiątych, w "Powidokach" Strzemińskiego.
A co było bezpośrednią inspiracją do stworzenia dramatu o ludziach, jak ich Pan opisał, odizolowanych od społeczeństwa?
W swoim wczesnym dzieciństwie usłyszałem tę historię opowiadaną przez sąsiadów (a wychowywałem się i spędziłem dzieciństwo na Górnym Śląsku). Podobno w latach pięćdziesiątych znaleziono w mieszkaniu jednej z kamienic starszą panią, która żyła tam z dwójką ludzi w średnim wieku, kobietą i mężczyzną właśnie, w kompletnej izolacji. Nikt nie wiedział, że tam mieszkają; wszyscy dociekali, co spowodowało, że tam zamieszkali. Po jakimś czasie sam zacząłem się zastanawiać, co takiego mogło stać się w ich życiu, dlaczego staruszka zamknęła się przed światem z tymi ludźmi, dlaczego spędzili tam tyle lat. Po latach, kiedy już pisałem regularnie, cały czas ta historia chodziła mi po głowie. Zastanawiałem się, czyjej nie wykorzystać, rozwinąć ten impuls w małą formę dramatyczną. Tak powstała "Kompozycja w słońcu". Nigdy nie dowiedziałem się, co naprawdę się wydarzyło. Moja opowieść jest czystą kreacją.
"Kompozycja w słońcu" jest sztuką zupełnie świeżą, niepublikowaną. Jak materia dramatu ewoluowała w trakcie prób? Jak ścierał się w Panu reżyser z dramaturgiem?
Miałem sporo notatek na ten temat, szkice scen, jakiś kręgosłup postaci, a cały tekst został ukończony na przełomie 2006 i 2007 roku. Myślałem o nim od dawna, ale dopiero teraz został przepisany na nowo. Tekst pisze się po to, by ktoś mógł nad nim pracować w teatrze. Lub po to, by został wydrukowany jako dramat. Dramat jest przecież przeznaczony także do czytania, jest to forma literacka. Podczas pracy na scenie podlega on oczywiście najróżniejszym zmianom, dostosowywany jest do rzeczywistości scenicznej. Próby są testem dla sztuki, która jest zmieniana, skracana, poprawiana. Tak jest też w przypadku "Kompozycji w słońcu"..
Czy scena bardzo ją zmieniła w stosunku do pierwowzoru?
Myślę, że nie tak bardzo, ale musiała zostać przełożona na język sceniczny. W inny sposób nasza wyobraźnia odbiera tekst dramatu, który czytamy, zaś scena to zupełnie odrębny świat.
Teatr autorski jest dla Pana najważniejszą formą artystycznej wypowiedzi. Jak tak bliski związek reżysera z tekstem może zaowocować w przedstawieniu?
Po pierwsze - zawsze chciałem to robić, po drugie - swój pierwszy dramat, Oskar i Ruth, napisałem dla aktorów grających w moim teatrze offowym. Zawsze chciałem materializować na scenie świat moich dramatów. Przede wszystkim, by inscenizować swoje teksty, dramatopisarz musi być jednocześnie reżyserem. Od ponad dziesięciu lat reżyseruję w teatrach w Polsce i za granicą. Staram się patrzeć na swoje teksty tak, jakby nie były moje. Zależy mi na tym, by dramat, jeśli ma być wydany w formie książkowej, był jak najlepszy, ale to jest propozycja do czytania. Na scenie traktuję go tak, jakby był to tekst kogoś innego. Nie zamykam się jednak w kręgu własnych dramatów, pracuję także nad tekstami innych autorów, nad różnymi gatunkami scenicznymi. Inscenizowałem już operę i musical, a po premierze "Kompozycji w słońcu" rozpoczynam pracę nad "Lękami porannymi" Stanisława Grochowiaka.
Znakiem charakterystycznym Pana sztuk jest chłodny klimat Północy, akcję większości z nich umieścił Pan w realiach miasteczka Ellmit. "Kompozycja w słońcu" jest na ich tle wyjątkowa...
Jestem przekonany, że najważniejszy jest w tych dramatach kontekst kultury, literatury, sztuki niemieckiej i tego obszaru językowego, a także Śląska, bo jestem narodowości śląskiej. I tak jest w przypadku "Kompozycji w słońcu". Bohaterowie noszą imiona, które zawłaszczyłem w pewien sposób od ludzi, z którymi się wychowywałem i z którymi dojrzewałem - to Trudi, Eugen, państwo Heizigowie. Trudno mi mówić o przypisywanych mi korzeniach skandynawskich. Myślę, że jest to pochodna mojego pseudonimu, a tak naprawdę to moje dramaty chyba niewiele mają ze Skandynawią wspólnego. Tak myślę. Ale może się mylę...
Na pewno łączy Pana sztuki problem Innego, może najważniejszy w Pana twórczości. I tym razem pochyla się Pan nad nieszczęściem ludzi odrzuconych. Na czym polega "inność" Trudi i Eugena?
Są to ludzie nie z własnej woli ani nie z własnej winy uwikłani w okrutną, tragiczną i godną potępienia z moralnego punktu widzenia sytuację osobistą. Chciałem przede wszystkim pokazać, jak niezbadane wyroki losu potrafią w taki sposób zdeterminować naszą historię, że zmuszają nas do odkupywania win, z którymi nie mamy nic wspólnego, które są winą kogoś innego, a może przekleństwem losu. Najważniejszą sprawą, która interesowała mnie przy realizacji tego spektaklu, była konstatacja, że niezależnie od tego, w jaki sposób historia nas przytłoczy czy zdeterminuje, w najtrudniejszych i najgorszych relacjach międzyludzkich musimy podjąć walkę o własne człowieczeństwo.
Czy jest szansa na ocalenie tej wartości przez dwójkę bohaterów?
Bardzo bym chciał, żeby tak było. Tak zostało to napisane i, miejmy nadzieję, wyniknie to także z naszego spektaklu. Że wyjdą na słońce.
Jest Pan twórcą wyczulonym na detal, który zajmuje ważne miejsce w Pana sztukach. Czy i tym razem ukrytych sensów możemy szukać w szczegółach?
Starałem się, by ten spektakl był dosyć czytelną konstrukcją emocjonalną. Forma tak kameralna, jaką jest realizacja jednoaktówki, wymaga posługiwania się takimi delikatnymi subtelnościami - w prowadzeniu aktorów, w ich grze. Miejmy nadzieję, że będzie to ciekawe doświadczenie dla widza.
Współpracuje Pan niezmiennie z tymi samymi twórcami - scenografem Pawłem Dobrzyckim, kompozytorem Olem Walickim, kostiumologiem Julią Kornacką. Co skłania Państwa do podejmowania wspólnie coraz to nowych wyzwań twórczych?
To jest kwestia zaufania. Pracujemy razem już od wielu, wielu lat i jak do tej pory, dzięki Bogu, nasza współpraca układa się bardzo ciekawie. Myślę, że to także kwestia zrozumienia siebie nawzajem - ci artyści rozumieją mój świat, a ja rozumiem ich idee, pomysły, środki, którymi się posługują. To jest bardzo ważne w teatrze. Marzeniem każdego twórcy jest, by dla realizacji swych sztuk mieć taką grupę przyjaciół artystów, z którymi może pracować.
Pana poprzednią realizacją był musical Jonathana Larsona "Rent" wystawiony w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Zupełnie inna forma, jednak temat bliski Pana teatralnym poszukiwaniom...
Było to przede wszystkim ciekawe wyzwanie. Najważniejsze dla mnie było to, by w dosyć hermetyczną formę i stylistykę musicalu włączyć jak najwięcej elementów mojego teatru. Myślę, że to się udało. Efekt ocenią inni.
Do teatru dramatycznego wrócił Pan z uczuciem...
.. .wielkiej przyjemności. Do musicalu udałem się tylko na chwileczkę.