Tango Aleksandra Berlina
W międzywojennym, dwudziestoleciu byli tacy ludzie teatru, którzy wyobrażali sobie realizację sztuk Witkacego z pełnym zachowaniem realistycznej dekoracji, "normalnego" kostiumu i - co za tym idzie - realistycznej gry aktorów. Bardzo często twórczość Sławomira Mrożka porównuje się z dziełem autora "Matki". Dlatego możemy sobie wyobrazić "Tango" zagrane w konwencji realistycznej. Pewnie by "wyszło", ale byłby kłopot z jego głębszą warstwą znaczeniową. Sztuki Mrożka mieszają konstatacje o charakterze filozoficznym z farsą i satyrą, dowcip słowny i sytuacyjny z brutalnym komentarzem natury obyczajowej. Powoduje to, że odczytywane są bardzo różnie. Łatwo tu przede wszystkim o zwulgaryzowanie tematu, o ześlizgnięcie się tylko na manowce krytyki obyczajów.
"Tango" mówi o groźbie "przejęcia władzy" przez przemoc. Może ona nosić różne nazwiska, różna może być jej proweniencja społeczna. To nieprawda, że Mrożek chce tylko pokazać życie tzw. socjety - biednej mieszczańskiej ferajny, nie rozumiejącej, w jaki sposób jej świat, jej gry i zabawy stają się - lub lepiej: stały się - próchnem. (Bo nie przeszłością, którą tam jakoś jeszcze można usprawiedliwić, coś z niej wziąć, kogoś nią nasycić).
Sztuka Mrożka stała się w Tarnowie rozmazanym felietonem obyczajowym: rozpłynęła się w dziarskich pohukiwaniach i w scenkach obyczajowych. Groźne tango, które powinno być symbolem objęcia władzy przez "nowych" ludzi, przeobraziło się po prostu w zwyczajną, dancingową La cumparsitę. Tekst sztuki rozumiem - by pozostać przy kategoriach publicystycznych - jako bardzo wyrazisty komentarz, artykuł, do wyjaśnienia tezy wyjściowej. W teatrze nic z tego! Farsowość, prawie rewiowe chwyty, bez próby zanalizowania przez reżysera postaci (i różnicowania ich!) - wychodzą przedstawieniu na złe. Tango pomylono ze skoczną, banalną poleczką, jaką tańczą podochoceni uczestnicy zabawy wiejskiej. Powiało więc ze sceny T. im. Solskiego farsą, prawie black-outami, kabaretem.
Odczytanie sztuki przez reżysera zatrzymało się na granicy pudla scenicznego, pełnego pokojów - umeblowanych klatek, przepełnionych różnego rodzaju szafami, szafeczkami, bibelotami i ubiorami. Babcia wdrapująca się na katafalk, z odrazą witająca przemiany w cichym mieszkanku, gdzie rżnęła z Edkiem w karcięta - zaczyna być starszą, roztrzęsioną panią, której żałujemy. Stomil, znakomitego przecież aktora Wojciecha Łodyńskiego - jawi się nam przed oczyma jako "wodzirej" Sempolińskiego. Młode małżeństwo, któremu coś tam z zawarciem ślubu nie wychodzi, staje się reportażowym przykładem tzw. niemożności.
Reżyser pozbawił sztukę wszelkich literackich koneksji i wszelkiego głębszego sensu. Aktorzy zaś nadużywaniem głosów i karykaturalnym gestem musieli się "wpasować" w ciasną koncepcję sztuki wypreparowanej z treści, ponieważ aktor jest zależny od człowieka prowadzącego przedstawienie i nie może się zbuntować przeciwko ciasnej skorupce niefortunnego pomysłu.
My, podli recenzenci namawiamy ludzi teatru do porządnej lektury realizowanych sztuk. Inaczej wszystko kończy się jedną propozycją: żeby np. Nazwisko Szekspira w plakatach zapowiadających "Hamleta" pisać kolonelem, zaś reżysera olbrzymimi literami w wymiarze dwóch kwadratów; z każdą sztuką można zrobić wszystko, nawet wmówić jej treści przeciwne ideom zawartym przez autora w dialogach i didaskaliach. Jak to się przydarzyło Aleksandrowi Berlinowi w "Tangu" reżyserowanym w Tarnowie.