Fredro grany z tłumikiem
WYBACZĄ mi czytelnicy, że zaczynam od analizy komedyjności sztuki, a nie od jej treści.
Trudno. Aleksander Fredro w sprawach światopoglądowych poszedł nie o wiele dalej niż pan Ignacy, domownik i krewny Jenialkiewicza, uosabiający praktyczny rozum dobrego ziemianina... Inna rzecz, że Fredro realista stworzył postaci żywe, pełnokrwiste, a język jego iskrzy się całą gamą barw tęczy.
Boy-Żeleński pisząc o "Wielkim człowieku do małych interesów" powiedział, że Fredro "chciał nam pokazać jednego głupca, a pokazał całe ich gniazdo, całą kolekcję: młodych, starych, w sile wieku, durniów pieszych i konnych, zamożnych i gołych". I rzeczywiście. Patrzymy na nich jak na ubożuchnych duchowo i moralnie pasożytów, zajętych sprawami dobrej partii małżeńskiej, lub też durniów i chytrusów, marzących o "piastowaniu" urzędu dyrektorskiego.
Czy wobec tego śmiech nasz jest taki sam jak za czasów Fredry? Chyba nie. Inaczej śmieje się środowisko, które opiera się na zasadach moralnych głoszonych przez Leona, społeczeństwo, w którym mogą odgrywać jakąś wpływowa rolę tacy opiekunowie, jak Jenialkiewicz, a zupełnie inaczej patrzy na realistyczną galerię postaci wprowadzonych przez Fredrę nowy widz Polski Ludowej, który wyzwolił się od świata, w którym majątek i pieniądz jest tytułem do władzy i wpływów.
Fredro widział głupca tylko w Jenialkiewiczu, my zaś dostrzegamy nicość moralną, głupotę, ciasny egoizm u wszystkich niemal występujących osób. Śmieszny jest posłuszny podopieczny pana Ambrożego Jenialkiewicza, głupawy Dolski, który marzy o piastowaniu urzędu dyrektorskiego, śmieszy nas fredrowski bohater pozytywny pan Antoni, który by świat zamknął w obrębie spraw gospodarskich; w pięknej pani Anieli widzimy tylko miłą gąskę, potulną, przyjemną, może i serdeczną, ale gąskę bez szerszych zainteresowań; pan Leon z monoklem, chytry i przebiegły cynik, zapowiada się jako nieodrodny syn społeczeństwa kapitalistycznego, gdzie oszustwo, przekupstwo i intryga pomagają w karierze politycznej czy społecznej, w ułanie Karolu zaś widzimy wałkonia. gwałtownie szukającego w herbarzu jakiejś cioci nieboszczki ze spadkiem... Nie ma więc w tej sztuce ani jednej bliskiej nam czy sympatycznej postaci.
Pozostaje pytanie: jak traktować sztukę Fredry? Historycznie? - to znaczy odtworzyć środowisko przedstawione w komedii zgodnie z intencjami j upodobaniami autora. A więc nie ośmieszać pana Ignacego, traktować z całą powagą gąskę-Anielę, w Karola widzieć gołego, co prawda, lecz pełnego animuszu sarmatę, pana Dolskiego traktować zaś jako zapalczywego poczciwca, któremu dla kariery każą grać rolę jakiejś szlafmycy. Dokładniej: czy traktować postaci te tak, jak je widział autor, czy też spojrzeć na nie z punktu widzenia zwycięskiej klasy o zupełnie odmiennej moralności, odmiennych zapatrywaniach społecznych? Wydaje mi się że od biedy można by się zgodzić na traktowanie "historyczne", bo nawet wtedy osąd nasz będzie mocny, a środowisko sympatii nie wzbudzi - będzie śmieszne. Ale i w pierwszym i w drugim wypadku trzeba, żeby reżyser zdobył się na pewną koncepcję i realizował ją konsekwentnie i żeby w żadnym wypadku nie zapominał, że Fredro napisał komedię i że bez wesołości, śmiechu nie ma Fredry, nie ma komedii..
Reżyser "Wielkiego człowieka do małych: interesów" w Teatrze Domu Wojska Polskiego przychylił się zasadniczo do koncepcji "historycznej". Próbował pokazać realizm fredrowski, próbował potraktować postaci i sytuacje komiczne w sztuce - z dostojeństwem, zbytnio je nie ośmieszając, nie podkreślając ich groteskowości. Próba podkreślenia prawdy obyczajowej, pietyzm w podejściu do tej świetnej komedii, przerastającej w satyrę społeczno-polityczną, nie grzeszy jednak konsekwencją.
Mało było ostatnio fredrowskiego śmiechu i na innych scenach. Widzieliśmy tam jednak chęć nowatorskiego spojrzenia na twórczość Fredry. Czy nie odczuwaliśmy żalu do reżysera za zagubienie humoru w interpretacji "Zemsty"? Raczej tak. Ale uważaliśmy za rzecz ważną i słuszną próbę zinterpretowania komedii w sposób nowy, inny. A czy Olga Koszutska chciała pokazać coś nowego, odbiegającego od tradycyjnego interpretowania? Na podstawie spektaklu w Teatrze Domu Wojska Polskiego trudno odpowiedzieć na to pytanie twierdząco.
A jak z tym pietyzmem? Też nie bardzo. Przecież mamy w przedstawieniu sporo skrótów tekstowych. Nie uwzględniono uwag, wskazówek reżyserskich autora i to wskazówek, świadczących, jak bardzo Fredrze zależało na komizmie sytuacji.
I tak zamiast "dużego biura papierami założonego" mamy rzędy półlek z segregatorami. Fredro widzi Jenialkiewicza w ruchu, "ma w ręku i kieszeniach papiery"... a w DWP siedzi na krześle jak zatwardziały biurokrata i bawi się lusterkiem, zamiast operować okularami.
Przytaczam odmienność traktowania nie dlatego, by robić zarzuty reżyserowi czy aktorowi za nietrzymanie się wskazówek autora. Czynię to, by pokazać, że zmiany te były niecelowe, gdyż przez ustawienie segregatorów nie zbliżono nam komedii w czasie i nie osiągnięto widomego zaostrzenia rysunku komicznego. Wręcz odwrotnie! Otoczenie i sprawy "Wielkiego człowieka do małych interesów", który "exekwuje, detaksuje, licytuje... pali proces po procesie" prosi się o jak najostrzejszy rysunek, o dynamizm akcji (bez której zresztą nie ma komedii), a w Teatrze DWP tempo jest słabe, a rysunek postaci niewyraźny i w dodatku niekonsekwentny.
Fredro bardzo uważnie podkreślał każde miejsce pauzy, miejsce dla gry. Wiadomo przecież, że te chwile krótkiego i dłuższego milczenia dają mnóstwo możliwości do podkreślenia i komizmu słownego i sytuacyjnego.
A w Teatrze DWP grano z tłumikiem, nie wydobyto nawet w pełni komizmu zawartego w tekstach i "działaniach fizycznych" ( przez autora wyraźnie wskazanych). Coż dopiero mówić o komizmie, śmieszności tego gniazda głupców, oglądanego oczyma człowieka wyzwolonego, człowieka Polski Ludowej, patrzącego na ten tak obcy i zastraszająco pusty światek szlachecki...
Patrzyłem na przedstawienie i w pierwszej, i w drugiej obsadzie. I chociaż - rzecz rzadka - w drugiej obsadzie wydało mi się ono żywsze, odczuwałem żal do wykonawców, a przede wszystkim do odtwórcy roli czołowej, Saturnina Butkiewicza. Butkiewicz jest aktorem pełnym temperamentu, umiejącym zaostrzyć rysunek odtwarzanej postaci. Czasami nawet ze szkodą dla gry zespołowej. A tu, grając "wielkiego człowieka", mając pełne prawo górowania, panowania, nadawania rytmu i tonu całemu przedstawieniu, jest jak gdyby skrępowany, mało ruchliwy, mało komiczny. Czy boi się przejaskrawień nieswoistych, jakoby, realizmowi? Nie wiem. Wiem tylko, że komedia polega na wyostrzonym obrazie i pozwala doprowadzić ośmieszanie postaci do granic groteski... Wiem na pewno, że im śmieszniej wypadłby Jenialkiewicz i całe jego otoczenie, tym wyraźniejsza byłaby wymowa ideologiczna tej sztuki.
Żal jest tym większy, bo pan Ambroży jest właśnie tą postacią, jedyną postacią, którą autor ośmiesza, czyją głupotę, zarozumiałość, pewność siebie ("spuść się na mnie"...) w toku akcji jak najdobitniej obnaża. W interpretacji Butkiewicza mamy zaś ograniczonego, mędrkującego wujka, to o obliczu despoty, to nieszkodliwego dziwaka o aspiracjach działacza i filozofa.
Były w przedstawieniu sceny udane. Szczególnie dobrze wypadła scena IV trzeciego aktu, gdzie Dolski w rozmowie z Matyldą wybucha zachwytem i nagle go tłumi (grał Ejmont). Laskowska była mądra i energiczna jako Matylda, a więcej uroku i jako Aniela (dobrze "manipulowała" oczkami) miała Wanda Bartówna. ale... Po pierwsze, nie chcielibyśmy widzieć w niej kopii Anieli ze "Ślubów panieńskich", po drugie - wolelibyśmy bardziej podkreśloną "gąskę". Karol w wykonaniu Latoszewskiego był dorodnym wałkoniem, ale zbyt dziecinnym i beznamiętnym.
W bardziej doświadczonych rękach reżyserskich dałoby się z grona aktorskiego DWP wydzielić zupełnie dobrych wykonawców i dać barwny, wesoły spektakl.