Artykuły

Głos jest jak dobre wino

Tenor Peter Wedd opowiada, co fascynuje go w postaci Lohengrina i dlaczego woli go od bohaterów włoskich oper.

Lohengrin to pana pierwsza duża rola wagnerowska?

Peter Wedd: Śpiewałem Sternika w "Holendrze Tułaczu" i Frohego w "Złocie Renu", ale dopiero Lohengrin jest prawdziwym wyzwaniem, ale i radością. Odpowiada mojemu głosowi, czuję się w tej roli wręcz komfortowo.

Dostał pan bardzo dobre recenzje po premierze "Lohengrina" w Welsh National Opera w Cardrff.

- Staram się nie interesować tym, co twierdzą krytycy. Jeden z moich mądrych profesorów mawiał: - Złe recenzje cię zniszczą, dobre niepotrzebnie wyniosą w górę. Raczej więc inni donoszą mi, że ktoś dobrze o mnie napisał. Nie ukrywam, że miło to słyszeć.

Kiedy zaczynał pan śpiewać, marzył o wagnerowskich bohaterach?

Absolutnie nie. Moja droga nie była zresztą typowa. Pierwsze poważne lekcje śpiewu zacząłem brać, mając 25 lat, ale u świetnego profesora, ucznia wielkiego tenora szwedzkiego Jussiego Bjórlinga. Wcześniej pracowałem w budownictwie i wtedy pociągały mnie musicale. Marzyłem, by wystąpić na londyńskim West Endzie.

Kto odkrył pana predyspozycje?

- Miałem nauczyciela muzyki w szkole. Zorganizował uczniowski teatr i wciągnął mnie do niego, choć wolałem życie na farmie, bliżej natury, bliżej zwierząt. Po szkole poszedłem do pracy, ale zacząłem występować w amatorskich przedstawieniach. Anglia ma bogatą tradycję lokalnych towarzystw muzycznych, spotkałem tam mądrych, życzliwych ludzi, którzy skierowali mnie na właściwą drogę.

I zaczął pan od oper Mozarta, był Alfred w "Traviacie", Leński w "Eugeniuszu Onieginie"...

- Przeszedłem normalną drogę tenora lirycznego. Zresztą i teraz, gdy śpiewam Lohengrina albo Tristana, bo mam za sobą występ

w koncertowym wykonaniu tego dramatu Wagnera, staram się pokazać liryczną stronę postaci. Stosunkowo wcześnie pojawili się bohaterowie z "Katii Kabanovej" i "Jenufy" Janaćka, a kiedy wszedłem w repertuar rosyjski i słowiański, stwierdziłem, że odpowiada mi rodzaj emocji zapisany w tej muzyce.

Woli pan Wagnera niż opery włoskie?

- Mam na koncie sporo ról w operach włoskich, ale jestem pół-Irlandczykiem i może dzięki celtyckim przodkom emocjonalność dramatów Wagnera jest mi bliższa. Po włosku przyjemnie się śpiewa, ale często w tej muzyce nie odnajdywałem siebie.

Co jest dla tenora najtrudniejsze w dramatach Wagnera?

- Widać to na przykładzie Tannhausera, który nie ma wiele arii czy duetów, ale musi śpiewać w wysokim rejestrze średnicy głosu, co jest męczące. Nie wiem, czy zdecydowałbym się na tę

rolę. Uwielbiam natomiast Tristana, jest wręcz łatwiejszy od Lohengrina. Ta opinia wynika może z faktu, że jestem wysoki i szczupły, moje mięśnie pracują inaczej niż u tenorów z większą ilością kilogramów. Moi nauczyciele hołdowali zresztą dawnym technikom wokalnym, za co jestem im wdzięczny. Jeden z nich powtarzał: - Głos jest jak dobre wino, potrzeba czasu, by się otworzył i pokazał swe walory. Dzisiaj młodych ludzi kształci się, by szybko osiągnąć rezultat i wypchnąć na scenę. Efekt jest taki, że po kilku latach głos jest zniszczony.

Być może dlatego, że pan zaczął późno, wiedział, że nie warto się spieszyć w drodze na szczyt.

- Pragnę służyć muzyce, skoro ją odkryłem, a ona znalazła mnie. Reklama, rozgłos to są rzeczy miłe, ale drugorzędne. Nigdy nie było we mnie takiej postawy, że chcę czegoś i muszę to zdobyć.

Kim jest dla pana Lohengrin? Rycerzem świętego Graala, romantycznym bohaterem, kimś z nas, współczesnych?

- Ma wiele twarzy i może być nam bliski. Świat się zmienia, rozwijają się rozmaite technologie, ale zawsze będziemy sobie stawiać te same pytania, przeżywać podobne uczucia, mieć dążenia, pragnienia i obawy. Lohengrin odkrywa istotę człowieczeństwa, fascynujące jest pokazanie jego duchowej i ludzkiej strony, skomplikowanych relacji z kobietami, co stanowi jeden z głównych motywów dramatów Wagnera. Reżyser Antony McDonald potrafi to świetne wydobyć w swej inscenizacji, jest takim artystą, że pojechałbym w dowolne miejsce na świecie, by z nim pracować.

Jakie będą następne przygody wagnerowskie? Myśli pan o Siegmundzie i Siegf riedzie w "Pierścieniu Nibelunga"?

- W przyszłym roku czeka mnie pierwszy występ w "Tristanie i Izoldzie" na scenie. Siegmunda śpiewałem na koncercie w Mexico City i było to wyzwanie, bo miasto leży ponad 2000 m nad poziomem morza, ale poszło dobrze. Nad Siegfriedem pracuję z amerykańskim pedagogiem, który namawia mnie do zaśpiewania tej partii. Bardzo w niej lubię, tak zresztą jak w "Tristanie i Izoldzie", akt trzeci, kiedy publiczność jest już nieco zmęczona, a ja muszę dostarczyć jej zdwojonej porcji emocji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji