Artykuły

Artystom wcale nie chodzi o zarobki

- Europa przeszła falę prywatyzacji narodowych scen w latach 90. - wiele z nich to dziś podmioty prywatne lub fundacje, w których ze środków publicznych finansowane są przedstawienia. A my wciąż zastanawiamy się, czy teatry prywatne lub organizacje pozarządowe, które już zaznaczyły się swoją obecnością, mają być wspierane - Dorota Ilczuk, ekonomistka, w rozmowie z Anną Wittenberg w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Anna Wittenberg: Pisarka Kaja Malanowska publicznie poskarżyła się, że po 16 miesiącach pracy nad książką i nominacji do nagrody Nike dostała od wydawnictwa 6,8 tys. zł. Jej słowa wywołały dyskusję, czy państwo powinno wspierać artystów.

Prof. Drota Ilczuk: To dziś niezbyt popularny punkt widzenia, częściej mówi się o tym, że kultura jest branżą jak każda inna i że powinien ją regulować rynek. Ludzie chcą cię czytać - zarabiasz pieniądze, nie chcą - to zmieniasz zawód. Są co najmniej dwa podejścia do wspierania kultury. W modelu europejskim od dawna poszukiwano rozwiązań, które umożliwią szeroki dostęp do kultury. Już samo to wprowadzało konieczność jej wspierania ze środków publicznych. Zupełnie inaczej było w Stanach Zjednoczonych. Amerykanów od małego uczono, że kultura nie jest domeną państwa, tylko obywateli, że przedsięwzięcia kulturalne finansuje się z prywatnych środków lub opierając na dobroczynności. Jednak nawet w Stanach w latach 60. zaczęto weryfikować ten pogląd.

Dlaczego?

- Rozwinęła się dyscyplina nazywana ekonomiką kultury. Paradoksalnie to właśnie Amerykanie zaczęli udowadniać, że kultura to dobro publiczne i z tego względu pełni w społeczeństwie bardzo istotną funkcję. Że są takie rodzaje dóbr i usług, których produkcja się nie opłaca, jeśli jest oparta tylko na metodach rynkowych, bo one sprawdzają się tylko wtedy, kiedy dobro ma być przeznaczone dla przeciętnego konsumenta. A trzeba mieć świadomość, że taka polityka prowadzi z jednej strony do nadmiernej komercjalizacji, a z drugiej - nadmiernej elitaryzacji dostępu do dóbr kultury.

Tak jak w przypadku branży muzycznej, która zdominowana przez wielkie wytwórnie serwuje nam komercyjne hity?

- W kulturze mamy dwa rodzaje porażek - market failure i government failure, porażkę rynku i porażkę rządu. Pierwsza polega na tym, że rynek dostarcza takich dóbr kultury, by był z nich zadowolony przeciętny konsument; druga - że rząd dostarcza takich, by był z kolei nimi usatysfakcjonowany przeciętny wyborca. Jeśli w Polsce chcemy mieć europejski model kultury, powinniśmy działać tak, aby ograniczać zagrożenia płynące z obydwu stron. Jeśli zdecydujemy, że wsparcie publiczne będzie dominującym w pewnych zasługujących na to obszarach, wówczas niezależnie od tego, czy na dany rodzaj dóbr będzie zapotrzebowanie, czy też nie, państwo powinno zadbać o to, żeby ich podaż była przynajmniej na minimalnym poziomie. Tak żeby osoba, która chce do nich dotrzeć, miała taką możliwość. Choć nie każdy z nas budzi się i chce kupić tomik białoruskiej poezji, nie znaczy to, że powinniśmy być takiej możliwości pozbawieni.

Jak orzec, które obszary potrzebują szczególnego wsparcia państwa?

- Moim zdaniem rynek powinien działać wszędzie tam, gdzie to możliwe, a państwo tylko tam, gdzie to konieczne. Interwencjonizm powinien dotyczyć wyłącznie tych dóbr, które - gdy działa na nich rynek - nie są prawidłowo dostarczane do odbiorców. Czyli środki publiczne powinny być przekazywane przede wszystkim do głównych dziedzin kultury: ochrony dziedzictwa kulturowego, szeroko rozumianych sztuk widowiskowych i wizualnych, ale także wybranych przemysłów kultury, np. kinematografii. Aby to robić skutecznie, powinniśmy się umówić na jakąś politykę kulturalną państwa. Próby już są. Podczas jednej z niedawnych debat o finansowaniu kultury były wiceminister kultury Jarosław Sellin z PiS przedstawił pomysł, by państwo nie przykładało ręki do inicjatyw, które mogą obrażać uczucia religijne lub patriotyczne. To nie jest polityka kulturalna, tylko rozgrywka polityczna, nie będę z tym dyskutować. Chodzi o to, by w systemie zidentyfikować grupy dóbr i usług, które powinny podlegać szczególnej ochronie, a nie o to, by orzekać, czy dla kogoś dana praca jest wartościowa, czy nie. Kryteria, które opierają się na wyborach politycznych, albo odwoływanie się do gustów konkretnych grup to błędne myślenie - nieracjonalne i kompletnie nieobiektywne. To jak zakładanie, że od dziś będziemy wspierać publicznymi środkami kolor niebieski. Można, tylko co to daje? U nas wciąż nie ma jasno określonej polityki kulturalnej. Wiele dzieje się między wierszami - jak jedna partia jest u władzy, to stawia na politykę historyczną. Jak druga - na nowoczesność. Ale brakuje konsekwencji i myślenia systemowego. Przykładem luki w polityce kulturalnej jest choćby sytuacja artystów.

Co pani ma na myśli?

- Wspólnie z Wyższą Szkołą Gospodarki w Bydgoszczy i Fundacją Pro Cultura skończyliśmy teraz dwuletnie badanie rynku pracy artystów - rozmawialiśmy z osobami, które działają na nim ponad pięć lat. Wyniki są dla mnie alarmujące - 63 proc. przebadanych źle i bardzo źle ocenia wsparcie państwa. Przy czym nie chodzi o zarobki, problemem jest już samo nieuwzględnianie specyfiki ich pracy. Rynek pracy jest niepewny, zarobki nieregularne, choć mogą osiągać bardzo wysoki pułap. Sukces zawodowy nie zawsze gwarantuje osiągnięcie wysokiego poziomu stabilizacji finansowej. Dominują pozaetatowe formy zatrudnienia. Zabezpieczenie socjalne w formie ubezpieczenia medycznego i emerytalnego zaczyna, wobec braku sprzyjających rozwiązań systemowych, być luksusem dla najbogatszych. Tymczasem zamiast wyciągnąć do nich rękę, ze strony ministerstwa mówi im się, że artystą się bywa, że to stan ducha. To paradoks, bo z drugiej strony z budżetu państwa finansujemy szkoły artystyczne. Czasy myślenia, że artysta wiarygodny to artysta głodny - minęły. To zawód. Odpowiedzią na sygnały płynące od artystów powinno być takie zaprojektowanie systemowych rozwiązań na ich rynku pracy, które uczynią jego funkcjonowanie odnoszące się zarówno do kwestii podażowych (szkolnictwo artystyczne), jak i popytowych (skala wsparcia bezpośredniego dla artystów, ulgi podatkowe, system ubezpieczeń społecznych, poziom edukacji kulturalnej) profesjonalnym i przyjaznym dla samych artystów. Z jednej strony mówimy, jak bardzo Polsce potrzebny jest sektor kreatywny, a z drugiej tracimy najważniejszy pierwiastek - ludzi. Musimy myśleć o takich rozwiązaniach, jakie mają przykładowo Francuzi Finowie.

Czyli jakie?

- Każdy kraj ma swoje oczekiwania i dopasowane do nich rozwiązania. A jest ich ogromna paleta - od kas zapomogowych, z których można korzystać w okresach przestoju, przez stypendia i granty, wsparcie w uruchamianiu działalności, wsparcie w wynajmowaniu lokalu. Dla artystów stworzono public lending rights - artysta dostaje pieniądze za udostępnianie dzieła w domenie publicznej. Dotyczy to zarówno obrazów wypożyczanych na cele wystaw organizowanych przez publiczne instytucje, jak i książek udostępnianych w bibliotekach; artyści dostają tantiemy za to, że ktoś ogląda ich dzieła. Ważne jest też, że aby działać skutecznie, trzeba rynek pracy artystów systematycznie monitorować; dzieje się tak między innymi w Finlandii i Australii, prowadzone tam badania to dobry przykład wspólnego działania władz publicznych i sił akademickich. Australijczycy powtarzają badania co kilka lat, prowadzi je ekonomista David Throsby. Cykliczność daje rozpoznanie co do stanu środowiska i problemów zawodowych artystów w Australii.

A jak pani zdaniem powinno się rozdzielać środki publiczne między instytucje? Dotacje z budżetu Ministerstwa Kultury wzbudzają wielkie kontrowersje. Podobnie z budżetów miast. Poszkodowani czują się choćby właściciele prywatnych teatrów.

- Nic dziwnego, bo oni nie dostają żadnych pieniędzy, choć dostarczają wysokiej jakości dobra i usługi kultury, a z drugiej strony słyszymy o teatrach publicznych, które mają wielomilionowe budżety i dylematy: skoro każde przedstawienie generuje straty, grajmy jak najmniej. Jesteśmy w momencie, w którym publiczne pieniądze powinny, oczywiście na specjalnych, rozważnych zasadach, zacząć płynąć także do organizacji pozarządowych i prywatnych podmiotów. I to nie tylko na finansowanie wybranych projektów. To będzie trudne, bo, co zrozumiałe, osoby, które dziś są beneficjentami obecnego systemu, dążą do jego utrzymania. Z kolei zdecydowanie czas na szukanie trzeciej drogi w finansowaniu kultury. Europa już dawno odrobiła tę lekcję.

Co to znaczy?

Europa przeszła falę prywatyzacji narodowych scen w latach 90. - wiele z nich to dziś podmioty prywatne lub fundacje, w których ze środków publicznych finansowane są przedstawienia. A my wciąż zastanawiamy się, czy teatry prywatne lub organizacje pozarządowe, które już zaznaczyły się swoją obecnością, mają być wspierane. Uważam, że jeśli ktoś sprawdzi się na rynku, powinien uczestniczyć w podziale środków publicznych. Tylko one nie są z gumy, więc trzeba i poszukać oszczędności tam, gdzie te środki są wydawane w tej chwili, i walczyć o wzrost wydatków na kulturę. Jedno i drugie jest trudne.

Skąd brać pieniądze na finansowanie kultury?

- Jest wiele mechanizmów, o których możemy i powinniśmy pomyśleć, bo jeśli chodzi o wysokość środków publicznych przekazywanych na kulturę, ciągniemy się w ogonie Europy. O ile w niektórych krajach to nawet ponad 200 euro na mieszkańca rocznie, u nas ok. 50. Jeśli chodzi o konkretne źródła, można próbować wykorzystywać wpływy z loterii - u nas się to udało i kultura korzysta z Totolotka. Można myśleć nad zaniechanym rozwiązaniem polegającym na zobligowaniu podmiotów zaangażowanych w budowę, renowację lub rozbudowę obiektów publicznych do przeznaczania określonego procentu kosztów na sztukę współczesną. Inne rozwiązania mające na celu wsparcie twórczości to różnorodne przywileje podatkowe. Dobrym przykładem, jeśli chodzi o Polskę, jest też finansowanie Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej, dotowanego między innymi ze środków pochodzących z przemysłów kultury. PISF jest zresztą w ogóle niezłym przykładem tego, jak wspierać konkretną dziedzinę sztuki. Możemy tylko ubolewać, że nie ma tego typu rozwiązania w innych dziedzinach. Wiadomo, że podejmowane przez instytucję decyzje finansowe zawsze będą budziły kontrowersje, ale to jest kierunek, w którym trzeba iść. QUANCO (Quasi-Autonomous Non-Covernmental Organisation) to na Zachodzie popularna forma wspierania kultury.

OUANCO?

- Instytucja, której budżet pochodzi ze środków publicznych, ale która podejmuje niezależne decyzje w sprawie dysponowania nimi. PISF to nie do końca QUANCO, ale blisko mu do tej formuły.

Skoro rozmawiam z ekonomistką, nie mogę nie zapytać: czy to wszystko się opłaca?

- Kultura w ogóle się opłaca. Przyznam, że trochę irytuje mnie to ciągłe zastanawianie się, czy środki przeznaczane na wspieranie kultury się zwrócą. Mnie całkowicie satysfakcjonuje wiedza, że cały nieprzemysłowy sektor kreatywny generuje 2,3 proc. PKB Europy. To więcej niż przemysł samochodowy, więcej niż przemysł nieruchomości. Jak pani widzi, to się opłaca nawet w prostym rachunku ekonomicznym. Nie mówiąc już o tym, czego w liczbach nie widać na pierwszy rzut oka.

Czyli?

- Bez kultury nie możemy mówić o rozwoju cywilizacyjnym i społecznym. Po latach obserwacji wiemy, że wymierne parametry, takie jak prawo, technologia, pieniądze, nie wystarczą.

***

Dorota Ilczuk, ekonomistka kultury, wykładowczyni Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Uniwersytetu Jagiellońskiego, prezes Fundacji Pro Kultura.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji