Wiara na scenie
Teatry w Łodzi i Wrocławiu wyglądają, jakby wróciły z pielgrzymki do Częstochowy. Co się stało? Czy polski teatr, który przez dziesięciolecia ignorował istnienie Kościoła, nagle się nawrócił?
Gdyby ktoś niewtajemniczony wpadł przypadkiem w tych dniach do Teatru Współczesnego we Wrocławiu, pomyślałby, że to nie teatr, ale skład dewocjonaliów. Pół sceny zasłania olbrzymi billboard z oleodrukowym wizerunkiem Chrystusa, który wznosi oczy do nieba. U jego stóp stoją gipsowe Matki Boskie przygotowane do wysyłki. Natomiast z głośnika dobiega odmawiany chóralnie różaniec.
Nie mniej religijna atmosfera panuje w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza. Na proscenium stoi drewniany krzyż wysokości dwóch rosłych ludzi. Wygląda, jakby ktoś go wykopał na rozstajach i przewiózł do teatru razem z płotem i bukietem sztucznych kwiatów. Co się dzieje?
O wierze bez dewocji
Billboard z Chrystusem we Wrocławiu i przydrożny krzyż w Łodzi to elementy scenografii do dwóch przedstawień, które rzeczywiście mówią o wierze. Ale nie dewocyjne. Wrocławski spektakl to adaptacja powieści Andre Gide'a, "Lochy Watykanu" (1914), którą na scenę przeniósł młody reżyser Jan Klata. Akcja zbudowana jest wokół rzekomego porwania papieża: banda oszustów, wykorzystując naiwność wiernych, wyłudza pieniądze na uwolnienie papieża. Ta opowieść o ludziach, którzy żyją poza moralnością, niegdyś wywołała skandal i protesty katolickich intelektualistów. W latach 50. razem z innymi dziełami francuskiego noblisty znalazła się na kościelnym indeksie.
Spektakl łódzki oparty jest natomiast na sztuce brazylijskiego dramaturga Ariano Suassuny, "Historia o miłosiernej, czyli testament psa" (1956). Reżyserował Remigiusz Brzyk. To połączenie moralitetu z satyrą na przekupnych księży: główny bohater, przebiegły biedak Grilo, wodzi za nos elitę małego miasteczka. Aby zarobić na kawałek chleba, organizuje katolicki pogrzeb zdechłego psa, kompromitując przy okazji proboszcza, wikarego, piekarza, a nawet samego biskupa.
Oba teksty podejmują kwestię wiary w sposób nieortodoksyjny - w obu krytycznie przedstawia się instytucję Kościoła, ale pod antyklerykalizmem można dostrzec głód metafizyki. Każdy z pisarzy szuka prawdy o Bogu i człowieku: Gide wśród rzymskich arystokratów, Suassuna pomiędzy biedakami z brazylijskiej prowincji, ale obaj podążają w tym samym kierunku. Zderzają zło z dobrem, świętość z grzechem, aby sprawdzić, czym dzisiaj dla człowieka jest Bóg.
Z ziemi włoskiej do Polski
Ale co ma wspólnego polska religijność z problemami rzymskich arystokratów sprzed prawie stu lat? A tym bardziej z życiem brazylijskiej biedoty? Ma, i to wiele.
Klata odnalazł u Gide'a arcypolski wątek walki między obozem tradycji i rewolucji, znany choćby z "Nie-Boskiej komedii" Krasińskiego. Obu grupom nadał jednak współczesny charakter. Tradycjonaliści u Klaty słuchają Radia Maryja, buntownicy - muzyki rockowej. Jedni śpiewają "Barkę" przy akompaniamencie gitary, drudzy - słynny song Micka Jaggera "Sympathy for The Devil", który wykonują na stojąco jak hymn. Tym, co ich łączy, jest wzajemna nienawiść.
Na tym tle reżyser opowiada historię dwóch ludzi poszukujących własnego przeznaczenia. To Lafcadio (Marcin Czernik) - nihilista, przypominający Raskolnikowa - i Amadeusz (Jerzy Senator), wytwórca dewocjonaliów, człowiek wielkiej wiary i równie wielkiej naiwności, który jedzie do Rzymu ratować rzekomo porwanego papieża. Być może tym dwóm udałoby się przełamać dzielący ich dystans, obaj są równie zagubieni w chaosie rzeczywistości. Jednak nie ma dialogu między tradycją a rewolucją - kiedy znajdą się sami w przedziale kolejowym, jeden wyrzuci drugiego przez okno.
Spektakl Klaty świetnie pokazuje paranoiczny lęk przed masonerią i siłami ciemności, którym żywi się radykalny odłam polskiego Kościoła. Z zimną precyzją przedstawia jego konsekwencje: Portos (Eryk Lubos) może wyłudzać gotówkę od katolików właśnie dlatego, że wierzą w teorię spiskową, są więc bardziej podatni na manipulację. Ma to swój wymiar komiczny: kiedy oszust namawia jedną z oddanych katoliczek na ofiarę, nastawia Radio Maryja na cały regulator, aby zagłuszyć rzekomy podsłuch.
Reżyser piętnuje syndrom oblężonej twierdzy, wyśmiewa religijny kicz, oleodruki i rzewne melodie oazowe. Ale nie oszczędza zarazem przeciwnej strony: sprężyną, która napędza buntowników, nie jest protest przeciwko instrumentalnemu traktowaniu religii, ale zwykła żądza pieniądza. Dla kasy potrafią nawet zabić.
Świątynia z bankomatem
Jeszcze bardziej polski jest spektakl Remigiusza Brzyka. Reżyser razem z poetą Zdzisławem Jaskułą spolszczył tekst Suassuny, przenosząc akcję do Łodzi. Bogacz Antonio Morales, który trzęsie miasteczkiem, stał się Antonim Moralnym, a cwaniak Grilo zmienił się w niejakiego Świerszcza Jana, bezrobotnego. Patrząc na Marka Cichuckiego, który gra tę rolę, ma się wrażenie, że Świerszcz jeszcze przed chwilą stał w bramie na Zachodniej i ciągnął tanie wino z butelki.
W przedstawieniu jest więcej takich odniesień tworzących klimat polskiej religijności. Na scenie wisi portret Czarnej Madonny, a w Niebie zdesperowany Grilo modli się o łaskę do Królowej Polski. Autor scenografii Mikołaj Malesza świetnie uchwycił satyryczny klimat sztuki. Kościół, przed którym rozgrywa się akcja, jest połączeniem świątyni i banku - obok wejścia zamontowany jest bankomat, a cały budynek otaczają rusztowania. Miejscowy proboszcz musi mieć duże potrzeby, trudno się dziwić, że bierze łapówkę za pogrzeb psa.
Polskie realia sprawiają, że sztuka działa z niezwykłą siłą. Kiedy w scenie pogrzebu Wikary (Mariusz Jakus) w komży i z drewnianym psem na rękach intonuje "Dobry Jezu a nasz Panie", połowa publiczności śmieje się, połowa milczy z zażenowania. Ale o to przecież w tej scenie chodzi: o bluźnierczą ceremonię, którą odprawia łasy na pieniądze ksiądz.
Jezus z pejsami
Największą niespodzianką jest jednak Chrystus. U Suassuny w zaświatach czekał na grzeszników czarny Jezus, brazylijski pisarz podkreślał w ten sposób solidarność Człowieka-Boga z brazylijskimi biedakami, a zarazem atakował rasizm białych księży i bogaczy, którzy nie chcą uwierzyć w czarnego Zbawiciela. Remigiusz Brzyk idzie w tej prowokacji jeszcze dalej: grający Jezusa Robert Latusek nosi czarny garnitur i kapelusz, spod którego wystają długie, zakręcone pejsy. Na jego widok biskupowi opada szczęka z wrażenia, a proboszcz się żegna.
Chyba nie jesteście antysemitami? - pyta Zbawiciel zdumionych grzeszników, a widzowie biją Żydowskiemu Królowi brawa.
Idzie nowe?
Te dwa przedstawienia są przełomowe pod wieloma względami. Po pierwsze przerywają milczenie wokół religii, które zapadło w polskim teatrze po 19891 kiedy z repertuaru zniknęły dramaty romantyczne. Oprócz Piotra Cieplaka, który w latach 90. realizował spektakle inspirowane Biblią (m.in. ,,Historyję o zmartwychwstaniu"), i Tadeusza Słobodzianka, który w początku dekady napisał, "Proroka Ilję" - utwór o drugim przyjściu Chrystusa - żaden polski artysta teatru nie zajmował się tymi sprawami od lat. Jakby obecność Kościoła w życiu świeckim nie wywoływała dyskusji i kontrowesji.
Po drugie, spektakle Brzyka i Klaty burzą stereotypowy obraz młodych reżyserów jako nihilistów i obyczajowych pornografów. W dojrzały sposób podejmują temat wiary, pierwszy pokazuje walkę dwóch generacji o rząd dusz, którego ofiarą padają niewinni ludzie, drugi opowiada o miłosierdziu i wyrozumiałości, których brakuje wielu polskim kapłanom.
Po trzecie, pokazują, że współczesna sztuka nie musi posługiwać się skandalem ani bluźnierstwem, aby mówić o religii. "Lochy Watykanu" i "Testament psa" są nastawione na obrażanie uczuć religijnych. Bo co może obrazić - widok pejsatego tego Jezusa? "Barka" odśpiewana przez fałszywego kardynała? Za to prowokują do myślenia bez porównania lepiej niż genitalia na krzyżu albo Matka Boska z kupy słonia.