Brat zwariował?
Najnowszy spektakl Krystiana Lupy, w porównaniu z poprzednimi dziełami reżysera, ma charakter kameralny. Występująca w nim trójka posta-
ci, siostry Ritter, Dene i brat Ludwik (w zamiarze Thomasa Bernharda, autora tekstu, miał być nim filozof Ludwik Wittgenstein) próbuje niewielką, sceniczną etiudę rozbudować do rozmiarów studium na temat emocjonalnego uzależnienia w rodzinie. Mimo wielu walorów, niejasny jest w "Rodzeństwie" wątek głównego bohatera, wokół którego Lupa koncentruje całą akcję sztuki: czy Ludwik to geniusz, nieudacznik, niewinne dziecko, czy zwykły blagier, zanudzający swymi wywodami zarówno siostry jak i widzów. Główny bohater wraca ze szpitala psychiatrycznego do domu, którym od lat po mieszczańsku zarządzają dwie siostry aktorki. Ludwik nie przyjeżdża do domu na własną prośbę (w szpitalu czuje się całkiem dobrze), ale na wniosek Dene (Agnieszka Mandat), pełniącej wobec niego rolę opiekunki, niańki, a nawet matki. Z drugiej strony Ludwik (Piotr Skiba) chce podzielić się z siostrami swoimi najnowszymi, filozoficznymi odkryciami. Sądzi, że zostanie tu tylko przez chwilę, nie podejrzewając, że Dene zdecydowała o definitywnym zakończeniu kuracji. Pierwszą część sztuki, budują dialogi obu sióstr wyczekujących na Ludwika i przygotowujących w salonie kolację dla niego. Zawsze spięta i obowiązkowa Dene będzie z czułością mówić o Ludwiku, podczas gdy Ritter (świetna rola Małgorzaty Hąjewskiej-Krzysztofik), upijająca się winem, zgryźliwie wytknie siostrze, że ta poświęcając się przepisywaniu szaleńczych traktatów brata, zmarnowała aktorski talent. Niechętny stosunek Ritter do Ludwika będzie ewoluować w drugiej i trzeciej części spektaklu.
Nigdy nie dowiemy się jednak, co pisze Ludwik. Nie wiadomo, jakie niezwykłe myśli zawiodły go do szpitala w Steinhof. Wiemy, że Ludwik dusi się w atmosferze kultu drobnomieszczańskich cnót. Lokując bohaterów w czterech ścianach odrapanego pokoju jadalnego, ozdobionego u góry kolorowym witrażem (dobra scenografia również autorstwa reżysera) Krystian Lupa wyeksponował stęchłą atmosferę domu. Kredens, stół, zegar, patefon, wszystko to stoi od lat w tym samym miejscu. Ludwik nie może znieść ciężaru przeszłości, dlatego w finałowej scenie, przy dźwiękach muzyki Beethovena, zacznie demonstracyjnie obracać wiszące, na ścianie obrazy przodków. W ten sposób spróbuje zatrzeć ślady swojego pochodzenia. Ta ekspresyjna scena miałaby sens, gdyby Ludwik zdecydowanie opuścił dom. Tymczasem bohater znowu zasiada do wspólnego stołu. Uzależnione uczuciowo, skazane na siebie rodzeństwo celebruje popołudniowy podwieczorek.
Ludwik mówi w pewnym momencie, że czuje się " wytworem " filozofii postnietzscheańskiej i dlatego pracując nad dorośnięciem do roli "nadczłowieka", zatracił swoje korzenie. Problem tkwi w tym, że Krystian Lupa nie pokazał nam, w jaki sposób, bohater dochodzi do odkrycia istoty nietzscheańskiej filozofii, dlaczego właśnie te rozważania uczyniły go człowiekiem głęboko nieszczęśliwym i psychicznie wyizolowały ze świata. Reżyser nakreślił nam rezultat rozbitego życia Ludwika - zagubienie, zdziecinnienie, agresję. Ale jakie jest źródło tej sytuacji, z czego wynika taka zblazowana postawa bohatera wobec świata i czy tylko Nietzsche zawinił? Na to pytanienie nie ma w "Rodzeństwie" odpowiedzi.