Optymistyczna
Pierwszą naprawdę dramatyczną sceną "Tragedii optymistycznej" jest moment, gdy do "wolnego anarcho-rewolucyjnego oddziału" Floty Bałtyckiej przychodzi kobieta-komisarz. Prezentacja jest krótka - zwarty krąg wygłodniałych mężczyzn otacza kobietę brutalnymi, niedwuznacznymi zalecankami. Wiszniewski pisze: "Kobieta-komisarz mówi naturalnie; a zarazem władczo". Zdania są krótkie, urywane, zdecydowane. Kiedy się czyta tę scenę, można sobie wyobrazić dużą energiczną babę, która zmusza marynarzy do szacunku swoją męską postawą, tym co ją z nimi łączy, a nie tym co dzieli.
Ryszarda Hanin jest na scenie drobna, szczupła, mała. Przed napierającą masą cofa się na schodki kapitańskiego pomostu. Jej głos "Towarzysze...", "Towarzysze...'' nie brzmi metalicznie i mocno, nie zagłusza dzikiego wrzasku i nerwowego, podnieconego śmiechu mężczyzn. Wreszcie, gdy już ją obejmują potężne łapy marynarza, pada błyskawiczny, nieoczekiwany strzał. Marynarz stacza się na pokład, kobieta-komisarz stoi z rewolwerem w ręku, nie usiłując ukryć drżenia. Zaczyna mówić dopiero po chwili: "No, kto ma jeszcze ochotę popróbować komisarskiego ciała! Ty? Ty? Ty? Nie ma chętnych? Dlaczego to?..." Ale w tych słowach nie ma nic z ostrej, natarczywej drwiny. Jest lęk i próba obrony, i jakieś tragiczne, zaciskające gardło zderzenie z nieoczekiwanie brutalną rzeczywistością. Hanin nie gra tutaj komisarza, który jest wprawdzie kobietą, wprawdzie młodą, ale doświadczoną już, od paru lat przebywającą na froncie, wśród żołnierzy. I później także - gdy przed pułkiem czyta wyrok na Prowodyra anarchistów, przygotowana, że zginie z rąk jego popleczników, rękę swą zaciska na uzbrojonej dłoni małego fińskiego marynarza, jakby tam chciała czerpać siłę dla siebie - i wtedy także jest nie tylko komisarzem. Hanin gra przede wszystkim kobietę. Ale co więcej: tutaj gra przede wszystkim samą istotę rewolucji, tak jak ją określa nasz, współczesny stosunek. Zna cały moralny, ludzki dramat rewolucyjnej konieczności, który w wielkiej historycznej kronice ginie zwykle wśród haseł, okrzyków i rozpostartych sztandarów. A równocześnie w drugiej scenie, jeden drobny gest wystarcza za cały tom opisów, skąd brała siłę rewolucja.
Na "Tragedię optymistyczną" można patrzeć jak na kronikę rewolucyjnych wydarzeń, wywoływaną przez dwóch prowadzących opowieść narratorów-marynarzy. Ale będzie to kronika bardzo uboga. Nie zanotowała największych postaci, nie pokazała faktów najważniejszych, decydujących. Wiedział o tym doskonale Wiszniewski, gdy w latach czterdziestych pisał monumentalny, agitacyjny fresk "Niezapomniany rok 1919". I jako kronika, "Tragedia" szokowała jednostronnością: marynarze nie słuchają komisarza, dokonują samosądów, gwałtów, drwią bezlitośnie z wszelkiej władzy. A gdy partii udaje się przełamać ich i zdobyć dla siebie najlepszą ich część - ginie kobieta-komisarz. Tragedia osobista opłaca optymizm rewolucji. Takie konflikty nazywa się dziś u nas "trudnym zwycięstwem" - i do niedawna były zupełnie nie do pomyślenia.
Ale można szukać także w "Tragedii optymistycznej" eposu rewolucyjnego, wielkich prawidłowości historii i psychologii. Nie dorówna wtedy "Tragedia" "Lubowi Jarowoj" w szerokości i pełności społecznego obrazu. Nie doścignie "Człowieka z karabinem", najdojrzalszej sztuki historycznej, szkicującej głęboki psychologicznie, najbardziej typowy portret prostego żołnierza rewolucji. I znów tak widziany dramat - szokował. Tym, że akcja zmieniająca się gwałtownie wymaga scenografii skrótowej, syntetycznej. Tym, że autor nie liczy się z naturalistycznym prawdopodobieństwem: w każdym momencie na scenie zjawić się może dwóch marynarzy, przerwać akcję, by komentarzem wyprzedzić całą epokę, lub też odwołać się do pamięci widowni czy zażądać od niej żywszej pracy wyobraźni. Dziś dla nikłej cząstki tych wszystkich pomysłów wyszukuje się u nas całe teorie "nowego teatru", ale do niedawna i o teoriach, i o ich realizacji marzyć było niebezpiecznie.
Myślę, że te dwie koncepcje zniechęciły nasz teatr do "Tragedii optymistycznej". I trzeba było dopiero całego temperamentu Lidii Zamkow, żeby doprowadzić do obydwóch wyreżyserowanych przez nią premier; na Wybrzeżu i obecnej, w Teatrze Domu Wojska w Warszawie. A niechęć polegała na omyłce. Bo istotnym zagadnieniem "Tragedii" nie jest ani kronika, ani epos, to nie jest sztuka o rewolucji. To jest przede wszystkim wielki dramat światopoglądowy. To jest sztuka o rewolucyjnym stosunku do świata. O stosunku partyjnym i anarchistycznym. Nie jest obojętne, że "Tragedia optymistyczna" ukazała się w roku 1933, na progu pierwszych pięciolatek. Erenburg pisał właśnie swoje reportażowe opowieści, które mówiły o ogromie wyrzeczeń, o nieludzko ciężkich warunkach, w jakich powstawały zawiązki ciężkiego przemysłu. Dla literatury kończył się okres nerwowych poszukiwań, prób i eksperymentów, marzeń o nowych formach, o niesłychanych perspektywach, jakie otworzyła rewolucja. Zbliżał się zjazd pisarzy, który miał mówić o obowiązku służby społecznej, o konkretnych zadaniach sztuki w walce politycznej i gospodarczej. W polityce był to czas wzrastającej dyscypliny i rygorów, zacieśnianie szeregów, by mogły dać siłę i odpór. Marzenia o rewolucji, marzenia o wolności zderzały się z wymaganiami rzeczywistości. Rewolucja z codziennego święta o którym jeszcze głosiły plakaty, stawała się coraz bardziej powszednim dniem wytężonej, często ponad siły, pracy. Pracy, o której człowiek często nawet nie mógł wiedzieć, jakie zadania przeznacza jej sztab operacyjny rewolucji.
Wiszniewskiego "walka ze złem" - jak to nazwano w programie - nie jest wcale tak prosta, tak jednoznaczna, jakby się to mogło wydawać. Jest w sztuce Prowodyr anarchistów, główny ideowy przeciwnik i dramatyczny dyskutant komisarza. Ma przeszłość co najmniej tak "mocną", jak komisarz ma teraźniejszość. Był na katordze za działalność rewolucyjną, zniszczony, załamany moralnie i psychicznie. Ma wokół siebie ludzi, którzy - jeśli z ich nieporadności wydobyć poważne zwierzenia - marzyli o rewolucji jako o wyzwoleniu spod wszelkiego przymusu, jako o drodze do nieograniczonej swobody, jako o radosnym pochodzie prawdy, wolności i szczęścia. Byli gotowi życie za to położyć. I wobec surowych obowiązków rewolucji równie z cudzym życiem przestali się liczyć jak ze swoim.
Jan Świderski tak właśnie odczytuje swoją rolę. Nie jest tylko najczęściej przekazywanym we wspomnieniach i dokumentach typem watażki i sobiepanka. Rozgrywa na scenie dramat człowieka, który nie ma sił - fizycznych i moralnych - by nadążyć za postępującą rzeczywistością. Komisarz, reprezentant rewolucji, która wolność społeczną wypisała na swych sztandarach, nie może tolerować braku dyscypliny. Ostatnie słowo zostaje przy komisarzu. Zbliżający się dramatycznie moment śmierci Prowodyra ma wstrząsającą wymowę. Wiszniewski odsłania pustkę złudzeń wobec rzeczywistości. Ale kto podejmie się dziś odczytać tę prawdę do końca?
W drugiej linii dramatycznej idzie marynarz Aleksy. Pożera go pasja indywidualizmu, samodzielności. "Jestem w partii własnego krytycznego rozumu" powiada. Do bolszewików przyprowadzi go i miłość-podziw dla kobiety-komisarza, i wyrzeczenie się niespokojnych, nieokreślonych tęsknot, marzeń i "problemów filozoficznych". Tak gra Bogusz Bilewski. I w pewnym momencie zaczynamy wierzyć, że do rewolucji przyjdzie najlepszy człowiek od anarchistów, gdy tylko wyszumi się i dojrzeje; staje się ona - paradoksalne - synonimem stabilizacji, normy, chłodnego obliczenia. Tak gra Bilewski - i Hanin musi mu dać replikę, że przecież właśnie rewolucja jest młodością samą. Ale komisarz wykonuje tylko swoje zadania. I nagle w grze aktorki pojawia się coś, co na razie trudno uchwycić. Ani tego zobaczyć w jednym geście nie można, ani nazwać jednym słowem. Coś wzbogacającego postać ale jeszcze nieokreślonego. Coś co jej suchym zarządzeniom i ostrej dyscyplinie dodaje siły i jedna sympatię. Jak to nazwać? Perspektywą, romantyzmem rewolucyjnym? A może to nienazwana jeszcze dotąd siła rewolucji staje po stronie komisarza?
"Tragedia optymistyczna" daje głębokie, humanistyczne perspektywy rewolucji. Nie rozstrzyga łatwymi symbolami, pozbawia sentymentalnych, czytankowych złudzeń. I nie robi tego wcale w publicystycznej recytacji narratorów. Jej najgłębszy konflikt rozgrywa się w starciu postaw ideowych, zarysowanych od razu jednoznacznie i ostro. Jej najgłębszy konflikt leży w systemie międzyludzkich stosunków, pośród marzeń i tęsknot. I to jest sprawa wciąż jeszcze aktualna. W tym widzę współczesność dramatu, współczesność jego realizacji.
I wszystkie zalety reżyserii Lidii Zamkow są w tym nurcie przedstawienia, który pokazuje nowe, dramatyczne napięcia ideologii i moralności. Sceny zbiorowe są czasem nieopanowane i trochę histeryczne. Taki jest finał - z koncepcją sztuki bardziej zgodne byłoby spokojne wypłynięcie czerwonej flagi nad oddziałem maszerujących marynarzy. Ale gdy tylko zbiorowość znalazła się w kręgu promieniowania rzeczywistego dramatu, tylekroć stawała się w ręku reżysera najpodatniejszym kamertonem, by oddać wszystkie harmonie i dysonanse "Tragedii".
Marzenie i rzeczywistość rewolucji nie raz jeden znalazły swój odgłos w sztuce. Już chyba pierwszy dzień przekonał, że sprawa nie jest plakatowo prosta. W "Tragedii optymistycznej" dramatyczność zagadnienia odbiła się najgłębiej, jego nieodwracalność, tragizm. Czy to przenikliwość pisarza dyktowała karty tej sztuki, jego intuicja, czy po prostu epoka, moment, w którym tworzył, pełen największego napięcia?
W imię pięknego marzenia o wolności i szczęściu ludzie przyjmowali na siebie wtedy największy, zdyscyplinowany trud. A dziś ten prosty sens rewolucji rozgrywa się przed nami na scenie bogato i zbytkownie monumentalnego warszawskiego Pałacu Kultury.