Wojna i pokój
Korespondencja własna
Warszawa teatralna ma sensację. Jest nią zaadaptowany i przerobiony na scenę przez reżysera Piscatora i pisarza Alfreda Neumana utwór Lwa Tołstoja "Wojna i pokój".
Piscator należy do awangardowego w latach dwudziestych kierunku, którego założeniem jest, iż teatr to przede wszystkim trybuna i narzędzie propagandy masowej. W okresie przedhitlerowskim Piscator wystawiał i inscenizował utwory, które miały być z jednej strony najbardziej gwałtownym i bezkompromisowym oskarżeniem tego wszystkiego, co z grubsza biorąc, można by zamknąć w określeniach faszyzm i hitleryzm, z drugiej strony zaś miały stanowić ostrzeżenie przed tym, co wisiało jak miecz Damoklesa i spaść mogło w każdej chwili na głowy milionów,
Niezrażony tym, że oddziaływanie jego koncepcji teatralnych okazało się w obliczu tego co się w Niemczech a także i gdzie indziej rozegrało w latach 1933 - 1945, słabe i nikłe Piscator, który szereg lat spędził w Stanach Zjednoczonych i stosunkowo niedawno powrócił do Niemiec, pozostał wierny sobie. Z tej wierności propagandowemu spojrzeniu na teatr zrodziła się niezawodnie myśl przeniesienia "Wojny i pokoju" na deski sceniczne.
Piscator i Neuman wyszli z założenia, że genialne dzieło Tołstoja kryje w sobie materiał, z którego przede wszystkim można ukuć broń w obronie pokoju. Zachowawszy wiernie poszczególne postacie, wątki i wydarzenia, autorzy przeróbki scenicznej nie poprzestali na tym, co cechuje liczne adaptacje utworów powieściowych, to jest na udramatyzowaniu poszczególnych partii prozy, lecz posunęli się dalej. Zachowując myśl i tendencje Tołstoja, nie przemawiają ze sceny dosłownie jego słowami, lecz ilustrują te słowa własnymi refleksjami, skojarzeniami i wnioskami. Wobec tego, że materiał, który wzięli na swój warsztat jest olbrzymi, mieni się tysiącami barw, odcieni i kolorów, ogromną rolę musiał odegrać narrator. Dzięki kunsztowi adaptatorów to, o czym mówi narrator nie jest ani przez chwilę nudną ilustracyjną prelekcją lub wprowadzeniem w akcję, lecz stało się żywa pasjonującą dyskusją, w której materiał z przeszłości konfrontowany jest raz po raz z chwilą dzisiejszą. Udało się również adaptatorom wydobyć wnętrze poszczególnych postaci. Odnosi się to przede wszystkim do obu Książąt Bołkońskich oraz do Nataszy Rostowej. Mniej jednolicie i mniej wyraziście rysuje się postać Pietra Biezuchowa, typowego liberała rosyjskiego, zaplątanego w sieć sprzeczności i wątpliwości. Również rola chłopstwa w okresie najazdu Napoleona na Rosję została w przeróbce scenicznej przedstawiona zbyt już mechanicznie i szablonowo, co znajduje swój na jaskrawszy wyraz w zetknięciu się chłopa, Karatajewa z Napoleonem. Ale są to drobne w gruncie rzeczy plamy na słońcu.
Sprawa najważniejszą jest to, że dzięki kunsztowi adaptatorów jesteśmy przez cały ciąg wydarzeń scenicznych wciągnięci w ich wir i porwani tym wirem. Sytuacje i spięcia pozornie nieprawdopodobne, błyskawiczne przerzucanie nas z nastroju w nastrój, skróty myślowe i logiczne, za którymi nie łatwo nadążyć, wszystko to ma w sobie taką dynamikę i taką logikę wewnętrzną, że pewne refleksje krytyczne przychodzą dopiero długo po opuszczeniu sali. Poza tym, ukazanie potworności wojny właśnie w ten sposób, jak to uczynił Piscator, bez względu na to, czy będziemy traktowali wojnę jako rezultat procesów historycznych, czy też jako dopust boży, zależny przede wszystkim od sumy okoliczności czysto przypadkowych, jest dzisiaj, w okresie kiedy kwestia pokój czy wojna stanowi problem zasadniczy, czymś najbardziej istotnym.
Reasumując, trzeba stwierdzić, że teatr ukazany przez Piscatora i Neumana, jakkolwiek tkwiący w dawnych konwencjach, może chwilami zbyt już w swej propagandzie natarczywy i prymitywny, jest teatrem żywym, odpowiadającym potrzebom mas i w wysokim stopniu zaspakajającym je.
Adaptacja Piscatora znalazła się w Warszawie w wyjątkowo szczęśliwych rękach. Reżyserka Teatru Powszechnego na Pradze, który w ostatnich dwóch sezonach miał długie pasmo klęsk i porażek artystycznych, znalazła dla widowiska właściwy i bardzo przekonywający ton. Już sam początek przedstawiający osoby dramatu z narratorem na czele został ujęty bardzo żywo i interesująco. Szczęśliwym i fortunnym pomysłem jest umieszczenie Biezuchowa, młodego księcia Bołkońskiego i Nataszy na proscenium. Kiedy opowiada o nich narrator, siedzą bezpośrednio przed nami, a od czasu do czasu wchodzą, na właściwą scenę i stają się uczestnikami. Szczęśliwie również rozwiązany został problem dekoracji.Co kilkanaście minut narrator wzywa po (prostu robotników sceny, by wnieśli nieodzowne rekwizyty w formie stołu, krzeseł czy ławek, poczem, po dodatkowym objaśnieniu, gdzie się sprawa rozgrywa, toczyć się zaczyna akcja. Reżyserka potrafiła nadać widowisku wartkie tempo, którego brak tak boleśnie odczuwamy w naszych teatrach. Na korzyść reżyserii położyć również należy i to, że żadne poszczególne kwestie, czy powiedzenia, nie są bez potrzeby akcentowane i wkładane łopatą do głowy.
Poziom wykonania widowiska zaskakująco wysoki. Na pierwszym miejscu wymienić by chyba należało Barycza jako młodego Bołkońskiego. Ten liberalizujący książę ma w sobie romantyzm epoki, a co jeszcze ważniejsze czystość i prawość. Wierzymy, że to o co walczy, za co nastawia głowy jest sprawą nie tylko jego honoru ale i sumienia. Obok Barycza postawić by należało w roli Biezuchowa BARTOSIKA. Autor we wstrząsający sposób ukazuje rozdarcie wewnętrzne tego człowieka, jego błądzenie wśród skrajnych przeciwieństw, jego szukanie prawdy. Filozoficzne rozważania Biezuchowa nie mają w sobie cienia scholastyki lub nudziarstwa. Przez cały wieczór obcujemy z żywym, udręczonym człowiekiem, którego losy są nam bliskie. Młoda aktorka NOWICKA ma w trudnej roli Nataszy to, bez czego ta postać byłaby cieniem: wdzięk i czystość wewnętrzną. Jaskrawo, bardzo mocno, może odrobiną za mocno zarysował starego księcia Bołkońskiego, ŁUSZCZEWSKI. Niezależnie od kreacji aktorskiej zasługującej na pochwałę trzeba stwierdzić, że postać tego rosyjskiego Fryderyka Wielkiego w miniaturze została przez autorów adaptacji ujęta najbardziej żywo i krwiście.