Publiczność Tamary, 1990
W cyklu "Prób zapisu" zdarzało się już, że autorzy, rezygnując z opisu całości przedstawienia, skupiali się na jednym z jego elementów, na przykład na opisie roli. Nigdy dotąd nie mieliśmy jednak próby zapisu elementu sztuki teatru tak istotnego, jakim jest publiczność, choć w tym kierunku zmierzały artykuły Małgorzaty Świerkowskiej. Bo też był to zawsze wyjątkowo trudny do uchwycenia, niewdzięczny temat: cóż można powiedzieć o biernych, wtłoczonych w fotele widzach? Teatry kontrkulturowe próbowały przełamać tę bierność, nie na tyle jednak, by kategoria "publiczności teatrów alternatywnych" mogła stać się tematem odrębnego opisu. Szansę wyodrębnienia publiczności ze spektaklu dostrzegliśmy dopiero w inscenizacji czerpiącej w pewnej mierze wzór z tamtych doświadczeń, ale wykorzystującym go do całkiem komercyjnego celu: w "Tamarze". Nie ma co ukrywać, że sprowokowały nas do tego dodatkowo pierwsze relacje prasowe skupiające się bardziej na widzach niż na akcji scenicznej, bardziej śledzące, kto przyszedł i jak się zachowywał, niż o czym jest sztuka.
Tymczasem okazało się, że daliśmy się wszyscy razem nabrać, że wbrew oczekiwaniom publiczność "Tamary" wcale nie stanowi wyrazistej osoby dramatu. Być może braku klasy średniej, który stał się ostatnio głównym motywem przewodnim publicystyki politycznej, doskonale można dowodzić na tym właśnie przykładzie. Nasi obserwatorzy, Małgorzata Piekut i Wojciech Majcherek, odnotowali sporo interesujących szczegółów obyczajowych; zauważając jednak ich przypadkowość i kapryśność zrezygnowali z formułowania zbyt daleko idących uogólnień. Być może wraz ze stabilizowaniem się sytuacji społecznej, w jakiejś trudnej do określenia przyszłości, także publiczność podobnych snobistyczno-komercyjnych widowisk stanie się bardziej wyrazista. Pytanie tylko, czy będzie warto ją opisywać?
Obserwacje Małgorzaty Piekut i Wojciecha Majcherka uzupełniamy notą Agnieszki Morawińskiej o prawdziwej bohaterce spotkania w Il Vittoriale przed sześćdziesięciu czterema laty. Jak się zdaje, był to też swoisty teatr, może i bardziej efektowny niż jego dzisiejsza sceniczna kopia.
Autorem scenariusza "Tamary" jest John Krizanc, wersję premierową reżyserował Richard Rose. Twórcy inscenizacji zachowują do niej prawa autorskie, tak że realizatorzy wersji polskiej mieli dość ograniczony zakres swobody i w sprawach artystycznych, i organizacyjnych. Scenariusz tłumaczyła Małgorzata Semil, reżyserował Maciej Wojtyszko, scenografię opracowała Izabela Chełkowska-Wolczyńska, muzykę skomponował aktor grający w tym spektaklu - Krzysztof Majchrzak. Prapremiera polska odbyła się we wrześniu ubiegłego roku. (Red.) PUBLICZNOŚĆ "TAMARY", 1990
W listopadzie, grudniu i styczniu oglądaliśmy "Tamarę" kilkakrotnie, chyba wystarczająco wiele razy, by wyrobić sobie pogląd o przedstawieniu. Bywaliśmy na "Tamarze" w dni powszednie i świąteczne. Uczestniczyliśmy w tak zwanych "zbiorówkach", czyli spektaklach częściowo wykupionych przez osoby z jednej firmy, a także w przedstawieniach, których widownia była przypadkowa, "z kasy". Oglądaliśmy rozmaite "gatunki" publiczności. Bez względu na czas i okoliczności podstawowy problem widzów "Tamary" był zawsze ten sam: jak się zachować, jak się odnaleźć w niekonwencjonalnym widowisku. Warto przedstawić kilka najbardziej charakterystycznych momentów spektaklu, wymagających szczególnej formy uczestnictwa.
Na samym początku odbywa się "odprawa paszportowa". Toczy się ona w holu Teatru Studio i nikt nie może wejść na górę, dopóki nie przedstawi biletu-paszportu. Jest to zarazem pierwsza scena widowiska. Jeden z jego bohaterów, kapitan Finzi (Piotr Polk), oświadcza, że "paszporty" muszą być podpisane i każe również wpisać datę: 10 stycznia 1927 roku (tego dnia rozgrywa się akcja "Tamary"). Następnie odbiera "paszporty", za każdym razem nakazuje podać nazwisko i imię, dopiero wtedy wstawia "wizę". Czasem mrozi widza wzrokiem, pyta o inne dane personalne, zawód, narodowość. Nasza publiczność bardzo skrupulatnie podporządkowuje się tym rygorom. Widać przyzwyczajona jest do sytuacji, kiedy urzędnik na granicy lub gdziekolwiek demonstruje władzę krzycząc na petenta. Widzowie wprawdzie traktują zachowanie Finziego jako zabawę, ale nie bez cienia niepokoju. A nuż aktorzy dla uprawdopodobnienia sytuacji rzeczywiście kogoś nie wpuszczą na spektakl...
Mimo to widzowie wybierają raczej Finziego niż dwóch pozostałych "faszystów", którzy także stemplują paszporty, jednak w sposób mniej spektakularny. Oczywiście, niektórym taka "wiza" wystarcza, inni jednak korzystając z tej bocznej furtki, czynią to niechętnie, dopiero ponagleni przez aktorów. Szczęśliwcy cierpliwie czekający na spotkanie z brutalnym capitano, reagują rozmaicie. Niektórzy próbują się buntować przeciwko obcesowemu traktowaniu, jakby nie do końca odpowiadało im, że realizatorzy dla zabawy postanowili wykorzystać ich zaskoczenie. Zdają sobie sprawę z tego, że wyglądają głupio, czerwienią się, głos im często drży. To przecież blamaż wobec innych. Niektórzy, zwłaszcza panowie, usiłują do tej próby podejść na luzie, ale jest to luz bardzo demonstracyjny, źle odegrany.
Na jedno z przedstawień przybył wicepremier Leszek Balcerowicz z żoną i kimś jeszcze. Było to w sobotę, 24 listopada, a więc dzień przed pierwszą turą wyborów prezydenckich. Wicepremier wyróżniony został przez Finziego, który nie tylko pytał go o nazwisko i imię, ale także o zawód. Wtedy Balcerowicz - to też pewnie charakteryzuje nasz stosunek do urzędników -odpowiedział: "Tam jest napisane" - tak, jak się zwykle odpowiadało milicjantom na pytanie o nazwisko. Ktoś podrzucił pół-żartem, że to jest wolny zawód. Wtedy Finzi, patrząc głęboko w oczy wicepremierowi, wycedził: "Wolny zawód... i żadnych planów na przyszłość". Słowa te wydawały się wówczas świetnym żartem. A nazajutrz po porażce rządu, którego filarem był Balcerowicz, nabrały nawet cech proroctwa.
Po skończonej odprawie wszyscy widzowie przechodzą na pierwsze piętro, gdzie w foyer teatru znajduje się atrium willi d'Annunzia. Kelnerzy częstują publiczność kieliszkami szampana. Następuje prezentacja bohaterów. Kamerdyner (Krzysztof Stroiński, potem Wojciech Malajkat) i kapitan Finzi instruują widzów, jak się zachowywać w willi d'Annunzia, co w praktyce sprowadza się do opisu zasad zachowania w trakcie przedstawienia. Teraz widzowie winni podążać za wybranymi postaciami sztuki. Publiczność zostaje podzielona na trzy grupy i odprowadzona do różnych pomieszczeń na spotkanie z bohaterami "Tamary".
Trzeba tu wyjaśnić, że widowisko rozgrywa się w wyjątkowo dużej przestrzeni. Jeden poziom to hol teatru, schody prowadzące do atrium, kuchnia i duża sala jadalna urządzona obok. Piętro wyżej mieści się sypialnia d'Annunzia, pokój gościnny Tamary i pokój pianistki Luizy. Na tym samym piętrze znajdują się ponadto pokój służącej Emilii oraz mały pokoik szofera Mario. Aktorzy grają również na schodach łączących oba piętra i w przejściach między różnymi pomieszczeniami. Widz właściwie nigdzie nie może usiąść, a akcja ciągle przenosi się z miejsca na miejsce. Żeby utrzymać się w konwencji spektaklu trzeba naprawdę sporo się nabiegać. Nic dziwnego, że wywieszka w kasie radzi przychodzić na "Tamarę" w wygodnych butach.
Początkowo publiczność oczywiście przyjmuje narzuconą konwencję. Ludzie podążają śladem wybranych postaci. Popularnością cieszą się zwłaszcza d'Annunzio (Marek Walczewski), jego ochmistrzyni (Małgorzata Niemirska) oraz kompozytor de Spiga (Krzysztof Majchrzak). Służba zrazu budzi mniejsze zainteresowanie. Choć widz bardziej wyrafinowany wybiera na przykład pokojówkę Emilię (Daria Trafankowska). Wierną grupkę, zwłaszcza pań, ma szofer Mario, którego gra Karol Strasburger. W "Tamarze" właściwie nie ma postaci epizodycznych, wszyscy aktorzy grają non-stop, a w najważniejszych momentach spotykają się w tym samym miejscu, przeważnie w atrium. I każdy ma swoją "wielką chwilę". Nigdy nie zauważyliśmy, by któremuś z nich zabrakło publiczności. Niekiedy wprawdzie są to tylko dwie, trzy osoby, ale te zwykle bywają najwierniejsze i najwytrwalsze.
Z czasem niektórzy widzowie zaczynają się gubić w konwencji. Jeśli ktoś przestaje się trzymać wybranego bohatera, traci wątek. Pokusa, by zmieniać przewodników, jest duża. Tu coś się dzieje, tam coś się dzieje. Warto by tu zajrzeć i tam... Ale o zniechęceniu decydują także sprawy prozaiczne. "Widzisz coś?" - padają pytania tych, którzy znaleźli się z tyłu. I rzecz podstawowa: zmęczenie bieganiną. Zwłaszcza w drugiej części widowiska zawsze pewna grupa osób okupuje nieliczne siedzące miejsca w atrium i biernie obserwuje to, co tam się dzieje. Liczy, że wszystkie wątki i tak splatać się będą w tym właśnie miejscu, będzie więc można niewielkim kosztem zorientować się w przebiegu akcji.
Duże wrażenie na publiczności czyni fakt, że aktorzy grają bardzo blisko widzów. Ocierają się o nich. Nierzadko muszą kogoś przeprosić, by wejść do pokoju czy wygłosić ważną kwestię. Zdarza się również, że aktorzy wciągają widzów do gry. W pierwszej scenie, w której występuje Luiza (Aleksandra Kisielewska), dochodzi do zabawnej sytuacji. Luiza jest osobą niezbyt zrównoważoną. W swoim pokoju wygłasza dziwny monolog, w trakcie którego za parawanem zmienia suknię. Później prosi kogoś z widzów o zapięcie suwaka. Panowie czynią to zwykle z nieco nonszalancką uprzejmością. Pozostali przyglądają się scenie z rozbawieniem, choć na ich twarzach maluje się również lekka obawa. Może Luiza wpadnie jeszcze na jakiś dziwaczny pomysł? Większość więc woli trzymać się od niej z daleka.
Do dramatycznej sytuacji natomiast dochodzi w pokoiku Maria. Trzeba tu wyjaśnić, że w mundurze szofera Maria kryje się komunizujący syn księcia Viscontiego. Na jego trop wpada bezwzględny kapitan Finzi. Służąca Emilia, która kocha się w przystojnym kierowcy, stara się przed Finzim ukryć pistolet Maria. Toczy bezradnie wzrokiem po skromnym wyposażeniu pokoju i wreszcie za najbezpieczniejszą kryjówkę uznaje marynarkę któregoś z widzów. "Proszę pana, niech pan to schowa" - zwraca się błagalnie do zbaraniałego osobnika wpychając mu pistolet do wewnętrznej kieszeni. Ofiara zdezorientowana patrzy na swoich współtowarzyszy, a ci uśmiechają się porozumiewawczo. Groza narasta, gdy do pokoju wpada Finzi. Gdyby sytuacja była prawdziwa, niechybnie od razu odkryłby schowek z miny delikwenta. Szczęśliwie Finzi wycofuje się z pokoju. Emilia odbiera pistolet, a widz oddycha z ulgą...
W trakcie przedstawienia wielokrotnie stwarza się wrażenie, że widzowie są naprawdę gośćmi willi d'Annunzia. Ochmistrzyni na przykład zaprasza wszystkich na kolację. Kapitan Finzi zaś groźnie spogląda na ludzi kręcących się bez celu. Czasem zwraca się do kogoś (zwykle jest to kobieta) z żądaniem ponownego okazania paszportu. Daje to humorystyczne efekty, zwłaszcza gdy indagowana nie ma biletu. Teraz, speszona, zupełnie serio tłumaczy, że reprezentuje jakąś redakcję albo że wpuściła ją znajoma znajomej. Aktor ratuje się przy pomocy srogich min i odchodzi... bo pojawił się partner do następnej sceny.
Są jednak takie momenty w spektaklu, w których o widzach jakby się zapomina. Aktorzy grają tak, jakby byli całkiem sami. Nie bardzo można wytłumaczyć ten brak konsekwencji. Bo na pewno szczególnych form uczestniczenia publiczności w "Tamarze" nie da się porównać z praktykami, jakie na przykład stosował ongiś teatr alternatywny. Nie ma tu bowiem mowy o jakiejkolwiek idei uczestnictwa. Rzecz sprowadza się wyłącznie do zabawy. Zresztą i publiczność nie poczuwa się do głębszego zaangażowania w widowisko. Przyjmuje je z dystansem. Widz sam dla siebie nie stwarza roli. Owszem, kiedy aktorzy zmuszają go do reakcji, przyjmuje najczęściej pozę, która ma pokryć zmieszanie. Uśmiecha się głupio, okazuje demonstracyjną swobodę, a jednocześnie to blednie, to czerwienieje. Gdy jednak minie zagrożenie, wraca do postawy biernego obserwatora.
Tym bardziej trudno mówić o jakiejś wspólnocie tworzącej się wśród widzów "Tamary". Wbrew początkowym sugestiom, by osoby, które przyszły w towarzystwie, rozdzieliły się, bo dzięki temu będą mogły objąć większą część fabuły, prawie wszyscy chodzą grupami. Między sobą też wymieniają uwagi. Nie zauważyliśmy również, by wytwarzała się jakaś ściślejsza więź wśród tych, którzy podążają za jednym aktorem. Niczym się chyba nie odróżniają od innych widzów.
Niewątpliwą atrakcją wieczoru jest kolacja. Ma ona formę stojącego przyjęcia w jadalni Il Vittoriale (tak nazywa się willa d'Annunzia). Na wielkim stole pośrodku sali stoją misy z sałatkami i inne przysmaki. W kątach ustawiono grille z mięsami. Podczas kolacji można zaobserwować, jak ewoluują zachowania publiczności. Zaczynają się od oczekiwania i onieśmielenia: wpuszczono nas do jadalni i nikt nie wie, co będzie dalej. Czy ktoś obwieści: "A teraz jemy" i pokieruje ruchem? Czy pojawią się aktorzy, a jeśli zostajemy sami, jak się po chwili okazuje, to kto pierwszy ma wziąć talerz do ręki i nałożyć sobie sałatkę. Potem ludzie szukają obiecanych mięs (grille giną w dużej sali), wreszcie wahają się, bo nie wiadomo, czy kelner podejdzie, czy tylko wykona zapraszający gest.
Przyjęcie na ogół wprawia gości - nas również - w komiczne zakłopotanie. Jak poradzić sobie (bo wszystko, przypominamy, odbywa się na stojąco), trzymając jednocześnie duży talerz, nóż, widelec, a gdzieś między palcami kieliszek wina? Jest to zabawne, ale nie z powodu szczególnego braku wyrobienia widzów: każde stojące przyjęcie stwarza takie trudności techniczne. Choć może publiczność "Tamary" nie jest dość otrzaskana z takimi przyjęciami? Wiele osób rozgląda się, gdzie by tu postawić wszystkie utensylia i swobodnie zająć się jedzeniem.
Jednak sytuacje, które prowokuje wspólny posiłek, śmieszą raczej życiową banalnością niż ośmieszają widzów. Zdarzają się drobne incydenty: gdy zabraknie talerzy i ktoś czuje się z tego powodu pokrzywdzony (obsługa oczywiście szybko naprawia błąd); gdy ludzie wahają się, czy wypada nałożyć sobie drugą porcję sałatki; gdy z rozpaczą patrzą, jak ktoś inny wygrzebuje z dna misy resztkę tej najlepszej. Kolacja z reguły zjadana jest w całości. Pustoszeją nawet patery stanowiące element dekoracji, lecz wypełnione w części prawdziwymi owocami.
Posiłek chyba rozleniwia publiczność. Najedzony mąż mówi do żony: "Zejdę na dół zapalić". Niestety, akcja widowiska zostaje wznowiona. W atrium swój popis taneczny prezentuje już Carlotta Barra (Magdalena Gnatowska). Żona zatem radzi mężowi, by poniechał zamiaru: "Popatrz, jak ta panienka ładnie tańczy". Tymczasem druga część widowiska okazuje się bardziej jeszcze biegana. Reżyser próbuje zmusić objedzoną publiczność do większej aktywności - z nikłym skutkiem. Zainteresowanie obecnych w drugiej części wyraźnie maleje.
Nie pytaliśmy widzów po zakończeniu przedstawienia, czy potrafią opowiedzieć, o czym była ta sztuka. Czy mają choćby ogólne wyobrażenie, jaki tu się dramat rozegrał? Czy Tamara (Dorota Kamińska) namalowała portret d'Annunzia, czy d'Annunzio uwiódł Tamarę? "Tamara" w pewnym stopniu istotnie przypomina "mydlaną operę": można wskoczyć w sto któryś odcinek i po paru minutach zorientować się z grubsza w treści poprzednich. Jednak widz w Teatrze Studio ma chyba na ogół niekompletne wyobrażenie na temat tego, co oglądał. Początkowo dość łatwo z przegadanych dialogów (ich zawiłość ma chyba zaintrygować publiczność) uzyskać wiedzę, kto z kim sypia, a kto się w kim nieszczęśliwie kocha. Po kolacji natomiast akcja się komplikuje. A to ludzi zniechęca. Zresztą nawet my, mimo parokrotnego obejrzenia widowiska, nie zdołaliśmy ogarnąć wszystkich momentów akcji. Zwłaszcza pod koniec spektaklu wydarzenia nabierają tempa, co sprawia, że publiczność zupełnie już traci orientację. W kilku miejscach na raz wyjaśniają się poszczególne wątki. Finał rozgrywa się na dużych schodach, tu padają strzały, rozlegają się krzyki. Wreszcie przygasają światła. Niezbyt zdecydowanie. Potem zapalają się ponownie. Widzowie zbierają się w atrium i spoglądają po sobie, jakby pytając, czy to koniec? Dopiero gdy aktorzy wychodzą do ukłonów, rozlegają się brawa, zrazu nieśmiałe. Marek Walczewski zapowiada, że aktorzy zdjąwszy kostiumy wrócą do publiczności i będzie można porozmawiać. Tymczasem kelnerzy roznoszą kawę i słodycze. Teraz wreszcie ludzie się ożywiają, koniec przedstawienia sprawia im chyba ulgę.
Rozmowy z aktorami po spektaklu to także dość atrakcyjny punkt programu, choć i tu zachowanie widzów na ogół nie odbiega od schematu. Każdego z artystów otacza mniejsza lub większa grupka. Pytania w niewielkim stopniu dotyczą samej sztuki (być może publiczność boi się przyznać do nieznajomości przebiegu akcji). Często poruszane są kwestie techniczne i organizacyjne. Padają pytania o koszt przedsięwzięcia. Aktorzy spotykają się z pochwałami za swą grę: "Zagrał pan tego faszystę, jakbym widział gestapowców na ulicy w czasie okupacji". Magda Gnatowska niemal zawsze musi wyjaśniać czy tańczyła w balecie i czy to jej debiut w teatrze. Dość stereotypowe rozmowy wypełniają czas oczekiwania na autograf lub na wspólne zdjęcie z aktorem. Oczywiście zrobione polaroidem.
Wypada zatem zadać pytanie podstawowe: kto chodzi na "Tamarę"? Z naszych obserwacji wynika, że są to przeważnie grupki przyjaciół, znajomych, pary małżeńskie, czasem rodzice z nieco większymi pociechami. Zdarza się, że w tłumie mignie jakaś twarz znana z telewizji: polityk, dziennikarz, aktor. Trafiają się cudzoziemcy. Musimy jednak przyznać, że nasze polowanie na widza "Tamary" chyba się nie udało. Ba, to my, wraz z redakcją "Dialogu", daliśmy się wciągnąć w sidła zastawione przez mass media. Sugerowały one, jakoby "Tamara" gromadziła szczególną publiczność, jakowąś elitę. Szybko pojawiło się coś w rodzaju anty-legendy spektaklu. Niektórzy publicyści na widowni dostrzegli nowobogackich. Pisano o nich z przekąsem: "Właściciele warsztatów samochodowych, lakiernicy, producenci dmuchanych nocników, miękkich desek klozetowych". Taka miała być publiczność ciekawa wydarzeń w willi d'Annunzia.
Ale chyba tak nie jest, a jeśli rzeczywiście na "Tamarę" chodzą widzowie szczególnego pokroju, to w każdym razie trudno o tym się przekonać z powierzchownej obserwacji. Myli się na przykład ten, kto by sądził, że podczas przedstawienia pod teatrem stoją rzędy BMW. Owszem, trafiają się marki lepszych wozów, ale obok nich parkują Polonezy lub Fiaty 126. Część widzów zdaje się na komunikację miejską. Podobnie z ubiorami. Zdarzają się osoby rzeczywiście eleganckie i jest to elegancja w dobrym guście. To rzeczywiście różnica w stosunku do tego, co najczęściej widzi się w teatrze. Ci ludzie doskonale wiedzą, że przez cały czas będą w pełnym świetle, że ich wygląd ocenią nie tylko współtowarzysze, ale może nawet aktorzy. Wiedzą też z rozmaitych źródeł (relacji prasowych, informacji znajomych), że w salach jest gorąco, a więc należy ubrać się lekko. Ale również pamiętają radę co do obuwia: bywa więc, że strój widza jest kompromisem między elegancją a dbałością o wygodę. Kobiety paradują w długich dekoltowanych sukniach i w pantoflach na płaskim obcasie.
Nierzadko jednak elegancja widza "Tamary" ma wyraźnie charakter butikowy. Czasem jest to uniwersalny strój "wyjściowy" noszony na wszystkie okazje. Czasem też - co wydaje się przejawem snobizmu - całą kreację stanowią sweter i dżinsy. Ale trudno powiedzieć, by strój jednoznacznie określał pozycję społeczną widza.
Obserwując publiczność, jej sposób zachowania i styl bycia, zdaliśmy sobie sprawę, że brak jej właściwie cech wyróżniających. Nawet trudno o niej opowiedzieć anegdoty. Widz "Tamary" jest amorficzny. Przeciętny i zwyczajny. A w każdym razie nie da się z niego stworzyć wizerunku polskiego bourgeois. Może jeszcze na to za wcześnie? A może Teatr Studio nie był dobrym medium?
A w takim razie: po co to wszystko i dla kogo? Chyba najbezpieczniej będzie uznać "Tamarę" za jednorazowy pomysł, za parateatralną ciekawostkę. Być może "Tamara" zapowiada cykl imprez o charakterze teatralno-konsumpcyjnym. Koniecznie z atrakcjami. W ramach walki o przyzwoitą frekwencję. Wszystko natomiast, czego dowodzi spektakl, to spora sprawność techniczna i organizacyjna Teatru Studio i twórców "Tamary". Ludzie, którzy widzieli nowojorską realizację sztuki, mówią, że nasi aktorzy grają lepiej. Ale za to tam wystrój był lepszy. W Warszawie Krzysztof Majchrzak gra jednak na fortepianie marki Calisia (pozostawienie znaku firmowego pozwoliło zaoszczędzić kilka milionów złotych).
I to może być odpowiedź na pytanie: po co? Pokazaliśmy, że też potrafimy. A dla kogo? Dla wszystkich, którzy są w stanie zapłacić ponad dwieście tysięcy złotych za bilet. Tylko naprawdę z faktu, że kogoś stać na "Tamarę", niewiele jeszcze wynika. I dopóki kolacja z Holiday Inn będzie kosztowała niewiele ponad dwadzieścia dolarów, dopóty nie uda się opisać zjawiska "nowej publiczności teatralnej". Którym to stwierdzeniem nie zamierzamy, broń Boże, nakłaniać do podniesienia ceny biletów.