Broadway imienia Stalina
JUŻ wiadomo, że sukces, wydarzenie, sensacja, że nie da się wcisnąć szpilki, że bilety wyprzedane na długo naprzód. Snobizm i postęp podały sobie rękę, importując do Warszawy pomysł wystawienia "Tamary", spektaklu-monstrum, piekielnej maszyny teatralnej, która zaanektować musiała kilka pięter Pałacu Kultury.
Wymyślanie nowych przestrzeni dla misterium grania nie jest niczym nowym, ale stworzenie kilkunastu miejsc akcji naraz, zmuszenie widza do wyboru jednej i bezpowrotnej utraty innych scen, równoległe, symultaniczne prowadzenie spektaklu - to absolutne novum. Zrodzone z przypadku, jeśli wierzyć spółce Krizanc - Rose, która dokonała tego genialnego odkrycia z biedy i fantazji, nie dysponując groszem na opłacenie porządnych prób na normalnej scenie. Tamci, za oceanem, wynajęli hacjendę na repetycję, potem willę na spektakle. U nas teatr użyczył wszelkich przestrzeni życiowych Centrum Sztuki Studio, ażeby wyczarować wnętrza rezydencji szaleńca, ekscentryka, dekadenta, pupilka Mussoliniego, don Juana, poety d`Annunzia.
Scenografia - wyrafinowana, manieryczna do granic kiczu, fenomenalnie oswajająca socrealistyczne wnętrza PKiN. Ta nieoczekiwana symbioza stalinowskiego baroku i sztuki szokuje najbardziej. Jesteśmy na warszawskim Broadwayu imienia Stalina.
W willi d'Annunzia kłębią się uczucia i emocje, intrygi i spiski Italii 1927. Najkrócej: faszyzm ociekający erotyzmem. Jesteśmy w labiryncie polityki i miłostek. O tym, kto będzie Tezeuszem, musi zdecydować widz, idąc za jedną z 10 postaci. W ten sposób wybierze swój program, jak w komputerowej grze.
Gdyby grać spektakl scena po scenie - trwałby 13 godzin. Trwa trzy - z kolacją i szampanem. Nie trzeba tłumaczyć, jak wirtuozerskiej zręczności, jak głębokiej znajomości teatru i sztuki iluzji wymagało to od reżysera. Rytm tego wieczoru, puls każdego wątku, tu, co tak fortunnie, ale tylko po angielsku nazywa się "timing", jest bez zarzutu.
Takoż obsada. Wspaniały Marek Walczewski, aktor o absolutnym słuchu teatralnym, jest diabłem wcielonym w postać d'Annunzia, balansującą pomiędzy niuansem i pozą. Jak ćmy krążą wokół niego kobiety. Najpierw powiernica i przyjaciółka Aelis, z matematyczną precyzją pomyślana przez Małgorzatę Niemirską, wręcz "malarsko" rozgrywającą sceny lesbijskie. Obiekt jej pożądania to baletnica Carlotta. wdzięcznie i wyraziście narysowana przez debiutantkę Magdalenę Gnatowską. Patrzcie też na Luizę, wzgardzoną kochankę - z jaką kulturą i pasją buduje tę rolę Aleksandra Kisielewska. Niezwykle ciekawy będzie spektakl, jeśli widz zechce podążyć za pokojówką, Darią Trafankowską, która tę kreację zapisze jako wielki sukces. Wreszcie i ta, dookoła której kręci się świat togo domu - piękna Tamara, która nie uległa; to życiowa przygoda Doroty Kamińskiej.
Mężczyźni należą do polityki. Visconti vel Mario - kierowca zyskał wiele niuansów w interpretacji Karola Strasburgera, tak dawno nie oglądanego na scenie. Cicerone - służący Fenzo zdaje się beztrosko igrać z losem i w taką twarz wyposażył go Krzysztof Stroiński. Jego przeciwieństwo - faszysta Finzi w interpretacji Piotra Polka przypomina wspaniałą maszynę strachu. Wreszcie, choć nie na ostatku - szara eminencja, nawiedzony kompozytor de Spiga - z impresjonistycznym bogactwem środków przedstawiony przez Krzysztofa Majchrzaka.
Trzeba było to wszystko powiedzieć, bo aktorzy - mimo całego sztafażu towarzysko-kulinarnego - są solą tego przedstawienia.