Artykuły

Humanizm optymistyczny

Broszkiewicz napisał sztukę trudną. I dla widza i - jak się okazało po premierze warszawskiej - dla teatru. Trzy jednoaktówki "Imion władzy" połączone są nie akcją ale wspólnym problemem: rodowodem i skutkami władzy to­talitarnej. Problem ten rozwiązuje autor środkami publicysty raczej niż dramaturga; w zaufaniu do nośno­ści słowa, do napięcia wywołanego intelektualnym tekstem - nie przy­wiązuje wielkiej wagi do pozosta­łych elementów teatru, np. do ruchu scenicznego. Więcej - nawet akcja staje się tutaj pretekstem. Słowo panuje niepodzielnie.

Trzeba od razu przyznać, że w tej dziedzinie jest Broszkiewicz mi­strzem. Czytając jego sztukę w "Dialogu" (Nr. 7) odczuwałem szczerą przyjemność, jakiej zawsze doznaję w obcowaniu z dobrą lite­raturą. Nie będę tu analizował jed­nak tekstu; sztuka teatralna po­winna być przyjmowana w wersji ostatecznej - z krzeseł widowni, dlatego też główną uwagę zwrócę na inscenizację.

Jednoaktówka pierwsza - "Klau­diusz" - "dzieje" się w starożytnym Rzymie. Ale umiejscowienie akcji jest oczywistym pretekstem, konsul Klaudiusz jest wyłącznie symbolem, ucieleśnieniem pewnej idei polity­cznej, jak najbardziej aktualnej. Ja­ka to idea? Absolutnej dyktatury, rządów "silnej ręki" liczącej się nie z dobrem poszczególnego obywate­la, lecz "całości Republiki". Klau­diusz traktuje Państwo jako niepo­dzielną jedność; człowiek się nie liczy. Nie może i nie powinien się liczyć. Jego koncepcja władzy jest z założenia antyhumanistyczna, ce­lem rządów staje się realizacja idei wielkości i siły Republiki, której obywatel "automatycznie" będzie szczęśliwy. Obywatel, jako "prze­ciętna statystyczna", jako "wielkość wypadkowa" lecz nigdy jako indy­widualność, czyli po prostu jako człowiek.

Klaudiusz toczy przed nami wielki monolog usprawiedliwiający jego koncepcje. Ale nie nas, nawet nie konsula Kwintusa, do którego kieruje orację, chce Klaudiusz przekonać. Musi sam się upewnić, sam siebie utwierdzić w przekonaniu. Konsul Kwintus i tak został przed rozmową uduszony. Otóż teatr postarał się, aby to samo uczynić z widownią.

Według tekstu obydwaj konsulowie są na scenie, monolog Klaudiusza ma charakter dialogu z trupem, o czym powinniśmy dowiedzieć się z ostatniej kwestii aktora. Pomija­jąc filozoficzny sens tej sceny, trze­ba zdać sobie sprawę, że dramatur­giczna koncepcja jest doskonała. Realizatorzy przedstawienia zmar­nowali tę okazję od początku. Klaudiusz rozmawia z pustą sceną, na której od czasu do czasu odzywa się - magnetofon, złośliwy upiór naszych teatrów (Dziady, Muchy itd. itd. itd.) Reżyser i scenograf poszli "w dziele zniszczenia Broszkiewicza" jeszcze dalej. Aluzyjność i metaforę "Klaudiusza" potrakto­wali dosłownie i skonstruowali "ka­wałek autentycznego Rzymu" z wszystkimi akcesoriami. Kostiumy, dzidy, tarcze, pochodnie, zbroja, hełmy - ten cały niepotrzebny sztafaż historyczny został akuratnie skopiowany z encyklopedii i wi­dzowi do wierzenia podany. Wydaje mi się, że taka koncepcja insceniza­cyjna jest z gruntu fałszywa. Gdy­by ktoś się bardzo uparł można by bez zmiany jednego elementu zagrać na tak skomponowanej scenie np. "Irydiona". I w tej samej kon­wencji. Sztuka współczesna, inte­lektualna, metaforyczna wymaga identycznej inscenizacji - współ­czesnej, intelektualnej i metafory­cznej. Żadnego z tych elementów nie było. W dodatku Maciej Macie­jewski jako Klaudiusz został usta­wiony (czy sam "ustawił się"?) z gruntu fałszywie.

Zastępował nie istniejący ruch sceniczny - miotaniem się po sce­nie, a to nie jest to samo. Odczy­tał postać Klaudiusza (np. w sce­nie z Mariuszem) jako oficera gar­nizonowego. A przecież jest to - trzymając się już koncepcji "auten­tyzmu" - strateg, sztabowiec, wła­ściwie cywil w roli wojskowego. Sposób podania tekstu przez Macie­jewskiego również odbiega od do­skonałości. Nie trzyma w napięciu, nuży po paru minutach. Pointa pierwszego aktu w tych warunkach jest już tylko czystą formalnością opadnięcia kurtyny.

Za to w drugiej jednoaktówce widzimy prawdziwą kreację Jana Świderskiego w roli Króla Filipa. Zastrzeżenia w stosunku do reżyse­ra i scenografa mam identyczne co w akcie pierwszym. Renesansowa Hiszpania rządzona absolutystycz­nie przez tyrana została przekaza­na z wiernością dokumentu. Ale Świderski podołał swej roli w ta­kiej konwencji i był wspaniałym, skończenie doskonałym Królem Fi­lipem. Był - a nie - grał. Nie wiem czy wobec sztuki współcze­snej jest to najwyższy komplement. Dla aktora: tak. Ale dla reżysera?

I tu podnieść muszę jeszcze je­den, poważny zarzut wobec Lidii Zamkow w sprawie odczytania tekstu. Konflikt trzech sił: Dworu, księcia Filipa i Hieronima w dąże­niu do władzy został rozegrany na płaszczyźnie metafizycznej, a nie logicznej. Dlaczego Filip Pobożny utrzymuje się przy władzy? Czy nastąpiła "reinkarnacja"? Czy gra­ły tu rolę elementy mistyczne? Nie, jak najbardziej racjonalne. Książę Filip wykazał, że jest najzupełniej pozbawiony indywidualności, że bę­dzie wiernie powtarzał narzucone mu idee czy polecenia. Jest dla Dworu - najwygodniejszym narzę­dziem, najpewniejszą transmisją ich tendencji. Takie odczytanie dyktuje logika. Oczywiście, można ulec su­gestii tekstu i potraktować finał "Filipa" w sposób mistyczny. Ale nie wiem, czy to rozwiązanie jest specjalnie szczęśliwe.

Jednoaktówka trzecia "dzieje" się już współcześnie. W luksusowym więzieniu spotykają się ofiary reżi­mu totalitarnego, widzimy tu re­zultat dyktatury "od dołu", od stro­ny cierpiącego człowieka, skazane­go w imię idei. Więzień Stoczternaście więziony jest za "zdradę" nie popełnioną, analogia do wielkich procesów politycznych jest dosłowna. Ten akt rozegrany jest najlepiej, odczytany wprost i wywołuje najżywszą reakcję widowni. Problem filozoficzny, a zarazem publi­cystyka tego aktu wnoszą do sztuki raczej ponurej - ostatni akord optymizmu. Humanistyczna idea władzy zwycięża. Mam tylko taką pretensję do Broszkiewicza, że to zwycięstwo staje się w kategorii "deus ex machina". O ile reprezen­tanci totalitaryzmu są narysowani mocną kreską, potrafią jed­noznacznie precyzować swój pro­gram, to "bohaterowie pozytywni" (książę Juan w akcie drugim i Murena w trzecim) opierają swo­je racje przede wszystkim na nego­waniu, na proteście. Przez to są niepełni, pokazują tylko jedną po­łowę zagadnienia. Murena (ten sam, którego już Klaudiusz "poświęcił dla Republiki"! Czy ktoś zwrócił na to uwagę?) z chwilą gdy ma dojść do władzy - jako nadzieja ludu i symbol wolności - nie potrafi uzasadnić swojej racji na płaszczy­źnie ideologicznej. Sympatia nasza do Mureny ma podkład emocjonal­ny, psychologicznie uzasadniony, Ale wiemy z historii dawnej i dni dzisiejszych, że ofiary procesów po­litycznych reprezentują coś znacz­nie więcej, niż etykę elementarną. Reprezentują konkretny program, proponują inną, humanistyczną koncepcję władzy. Tego niestety nie zobaczyliśmy. Poza imieniem wła­dzy ma nas przekonać wyłącznie - nazwisko Mureny. Którego rozszyfrowanie nie przedstawia dla współczesnego widza większych trudności.

Przeczytałem powyższe uwagi i przyznaję, że nie mogę uznać ich za pełną, obiektywną recenzję. Cały czas rozpatrywałem spektakl "Imion władzy" w aspekcie "przystawania" sztuki do mojej własnej koncepcji inscenizacyjnej i publicystycznej. Tymczasem sztukę napisał Broszkiewicz, a inscenizacja była zgodna z koncepcją Lidii Zamkow. Tak więc właściwsze by było omawiać spektakl, widząc w nim to co jest, a nie - czego nie ma i "być nie chce". A jest dostatecznie dużo, by uznać warszawską premierę za wy­darzenie kulturalne bardzo istotne i więcej niż ciekawe. Mamy na­reszcie sztukę współczesną, która podejmuje ambitną problematykę: stosunku władzy do społeczeństwa, etykę władzy, jej przesłanki historyczne, problem racji stanu i inter­pretację tego terminu w różnych wariantach. Broszkiewicz pokazał wycinek rzeczywistości. Granice, które sobie zakreślił leżą w jego intencjach, i nie można mieć do autora pretensji, za brak "wszyst­koizmu". "Imiona władzy" są sztu­ką sugestywną, dyskutowaną "na mieście" i w foyer teatru, nikt z widzów nie pozostaje obojętny. Są pytaniem artysty, pytaniem bynaj­mniej nie retorycznym. I to jest w sztuce najcenniejsze. Niech nikt nie szuka u Broszkiewicza gotowej re­cepty, wystarczy, że wstrząsa su­mieniem i nie godzi się na zło. A w epoce klerków, ludzi obojętnych, cynicznych i bezradnych - każdy szczery głos humanisty czującego odpowiedzialność za "kształt rze­czywistości" musi być ważony na złotej wadze.

Dlatego też trzeba odróżnić kry­tyczne uwagi recenzenta nastawio­nego na "analizę warsztatu" od wdzięczności odbiorcy, któremu Broszkiewicz poświęcił piękną i szczerą wypowiedź.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji