Osiem godzin Dostojewskiego w teatrze
Ingmar Bergman: "Prawdziwy spektakl nie dzieje się na scenie, ale w duszy widzów".
DOSTOJEWSKI wpisał się w kroniki Starego Teatru znakomitymi inscenizacjami Andrzeja Wajdy: "Biesy", "Nastazja Filipowna" (adaptacja "Idioty"), "Zbrodnia i kara". Każda z nich była wydarzeniem teatralnym na miarę nie tylko Krakowa.
Teraz dołączają do nich "Bracia Karamazow" w adaptacji, reżyserii i scenografii znanego już dobrze w kraju Krystiana Lupy, reżysera bardzo oryginalnego, odważnego, idącego od kilkunastu lat, własną, trudną drogą, nie dbającego o poklask szerokiej widowni. Przed dwoma laty podziwiałem jego inscenizację "Marzycieli" Roberta Musila, smakowałem każdą scenę subtelnej psychologicznie, wycieniowanej artystycznie gry aktorów, i nie znużyłem się cyzelatorskim dawko waniem teatralnej maestrii pomimo rozdłużenia spektaklu na kilka godzin.
A oto moje najdłuższe przedstwienie w życiu: "Bracia Karamazow", wyreżyserowani przez tegoż właśnie Lupę, dwa wieczory po cztery godziny. Owszem, wymaga to niemałego skupienia, wyrzeczenia, samozaparcia, ale wysiłek uczestnictwa opłaca się - daje rzadką dziś radość zanurzenia się w estetyczną esencję subtelnej teatralności.
I otóż tego kunsztu, tego rozkoszowania się teatralnym ekstraktem jest taka kondensacja, taka gęstość, że widz wystawiony zostaje na ciężką próbę percepcyjnych możliwości. Tym bardziej, że niełatwo mu podążyć tropem reżyserskich intencji.Co prawda dość szybko orientuje się, że Lupę nie interesuje rosyjskość Dostojewskiego, jego rodzajowość i egzystencjalne zmierzwienie ludzkiego żywiołu. Ale wnet staje przed zagadką: reżyser gra emocjami, napięciami, nastrojem, muzyką, światłem, zwolnionym rytmem, długimi chwilami cisz i milczenia, interesuje go filozofia postaci, ich oblicze moralne, wewnętrzna logika, czy też jej brak, szuka wnikliwie dla tych prawd efektownych teatralnych obrazów, pięknie, malarsko zakomponowanych - a przecież mimo tych uroków, mimo drążenia do wewnątrz owe dwa wieczory teatralne owiewa jakiś dziwny chłód, kłócący się zgrzytliwie z wielką pasją ludzi u Dostojewskiego. Tyle bogactwa, tyle piękna, tyle czasu, tyle wysiłku - i jakaś letniość teatralnej temperatury, jakiś estetyczny dystans.
"Bracia Karamazow" mają kilka znakomitych ról i pięknych scen, choć akcja toczy się wolno i ciężko. Wspaniały jest Jan Peszek jako Ojciec - stwarza całkiem, inną postać jakby wbrew własnym warunkom, Dostojewskiemu i naszym wyobrażeniom, postać błazeńską, perfidną, szaloną, pełną nieprawdopodobnych sprzeczności. Zachwycają sceny rozmów Aloszy (Paweł Miśkiewicz) z Iwanem (Jan Frycz), z Katarzyną (Agnieszka Mandat) i z Lise (Beata Fudalej). Odzywa się w nich głębokim tonem wielka problematyka metafizyczna i moralna. Aktorzy grają precyzyjnie, niuansami, psychologicznym wnętrzem. Spośród całej obsady przykuwają jeszcze uwagę: Piotr Skiba (świetny Smierdiakow i Diabeł), Zbigniew Ruciński, (Dymitr), Katarzyna Gniewkowska (Grusza); Andrzej Hudziak (Zosima), Maria Zającówna-Radwan (Pani Chochłakow), i Marek Kalita (Prokurator).
Dla tych kilku scen i aktorskich kreacji warto poświęcić osiem godzin. Przez dwa wieczory warto uciec od byle jakiego pośpiechu, wyniszczającego chaosu codzienności.