Wariacje na zadany temat
Biografia Glenna Goulda - zmarłego w 1982 roku w wieku pięćdziesięciu lat, genialnego kanadyjskiego pianisty, najsłynniejszego bodaj współczesnego interpretatora muzyki Bacha - jest właściwie gotowym materiałem na sztukę, czy może lepiej - film. Szalona namiętność do muzyki, nieokiełznana pasja w jej wykonywaniu, zawrotna kariera, drastyczny konflikt z krytyką, nasilające się z biegiem lat fobie, załamanie psychiczne, ucieczka w samotność, przedwczesna śmierć -ukazujący się w finale napis z informacją, że historia oparta została na autentycznych wydarzeniach, zamknąłby tę pasjonującą fabułę dramatycznym akordem. Opowieść o ekscentrycznym muzyku, który całe życie spłacał cenę własnego geniuszu, daje szansę na stworzenie kreacji aktorskiej z gatunku tych niezawodnie przynoszących upragnioną statuetkę z osiemnastokaratowego złota. A jednak autor dramatu o pianiście oparł się pokusie napisania współczesnej "sztuki dobrze zrobionej". Glenn Davida Younga - głośnego kanadyjskiego dramatopisarza - to tekst stworzony z myślą o kameralnej, wręcz intymnej przestrzeni scenicznej. Tylko w teatrze dramat ujawnia swoją misterną konstrukcję i formalne wyrafinowanie. Pod reżyserską batutą Tadeusza Bradeckiego - tym razem powściągliwą i precyzyjną - w dogodnych warunkach Kameralnej Sceny Teatru Śląskiego, tekst Younga koncertowo poddał się aktorskiemu wykonaniu. Muzyczna metaforyka jest tu na miejscu, nie tylko - jak się okaże - ze względu na tematykę sztuki.
Wszystkie występujące w tym spektaklu postacie: Młody Geniusz (Marcin Szaforz), Wirtuoz (Andrzej Popierała), Perfekcjonista (Jerzy Głybin) i Purytanin (Wojciech Górniak) przedstawiają tę samą osobę. Glenn Gould materializuje się przed widzami katowickiego przedstawienia w tej zmultiplikowanej formie. Cztery wcielenia artysty, z których każde uosabia - zgodnie z sugestią pseudonimów - kolejny etap w rozwoju muzycznej kariery Goulda i jednocześnie odmienny aspekt jego skomplikowanej osobowości, obdarzone zostały tym samym statusem scenicznej egzystencji. Pojawiają się kolejno, wywołane z pamięci najstarszego z nich, i natychmiast zaczynają istnieć samodzielnie. Wchodzą ze sobą w bezpośrednią interakcję, walczą o przestrzeń konieczną do opowiedzenia własnej historii. Przeszłość widziana oczyma każdego z nich okazuje się nie ta sama. Autor obnaża proces nieustannej deformacji, jakiej podlegają przeżyte zdarzenia, myśli, doznania - pamiętane i interpretowane inaczej w każdym momencie życia. Logika czasu ulega zaburzeniu, linearność przechodzi w synchronię, która znosi podział na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ta rozpisana na cztery głosy narracja składa się wreszcie w spójną opowieść o potędze i małości ludzkiej kreacji, o nieuchronnym przemijaniu i możliwej nieśmiertelności.
Początkiem światowej kariery Goulda było nagranie Wariacji Goldbergowskich Bacha, do których pianista wrócił po latach, nagrywając je ponownie, tuż przez śmiercią. Jako artysta zatoczył więc krąg, u kresu drogi stając znów w punkcie wyjścia. W swoim quasi-monodramie Young stara się pokazać tę drogę jako uporczywe dążenie do samoświadomości, którą osiągnąć można jedynie dzięki sztuce. To za jej pośrednictwem - jak stwierdza Gould-Purytanin - człowiek choć przez chwilę "może stać się jednością z absolutem i być świadomym tego zjednoczenia". Wariacje są w spektaklu stale obecne, na wszystkich poziomach dzieła: jako temat, który wciąż powraca w rozmowach, jako muzyka, którą słychać w tle, a która w momentach niespiesznych, znaczonych wyciemnieniami cięć, wypełnia sceniczną czerń, i wreszcie - co zauważalne staje się dopiero w miarę rozwoju przedstawienia - jako struktura organizująca całość. Reżyserowi udało się ujawnić w scenicznym działaniu tę zaprojektowaną w tekście konstrukcję. Podstawowy temat - jak dworski taniec u Bacha - rozwija się tu i wzbogaca, zmienia rytm, tonację, metrum, powiela w kolejnych wariacjach, by w finale dotrzeć wreszcie do formy najprostszej. Cztery postacie schodzą się na środku sceny, stają w kręgu, jakby gotowe do tańca, i płynnym, zsynchronizowanym ruchem dłoni zaczynają odmierzać takt sarabandy - tematu Wariacji Goldbergowskich.
Atutem dramatu Younga jest ciekawy, choć przecież nienowy - biorąc pod uwagę choćby muzyczną strukturę dramatów Schaeffera - pomysł formalny, w tym przypadku tak trafnie spleciony z tematyką tekstu. Sceniczna realizacja odsłoniła jednak - mimo udanej reżyserskiej korekty - słabości sztuki. Zawiodły słowa, na które dramaturg zbyt skrupulatnie starał się przełożyć właściwe muzyce emocje. Filozofia sztuki, z upodobaniem uprawiana przez Goulda w każdym z wcieleń, nawet jeśli żywcem wzięta z autentycznych wypowiedzi pianisty - na scenie okazała się pompatyczna i wysilona. Stworzone przez dramaturga postacie wyrzucają z siebie nieznośne tyrady, pełne "absolutów", "transcendencji" i "metafizyk". Tekst zagarnia przestrzeń, która pozostaje zwykłe w dyspozycji teatralnych twórców. W spektaklu znakomitą przeciwwagę wobec rozdętej filozofii stanowiły sceny, które dramaturg nasycił groteskowym, chwilami bolesnym humorem. To na nie reżyser przeniósł akcent, dzięki czemu spektakl nabrał tempa. Mimo że nadmiar słów wymusił ograniczenie innych środków ekspresji, w wielu momentach udało się Bradeckiemu rozerwać literacką warstwę dramatu i skutecznie, unikając tautologii, przełożyć ją na sceniczne działanie. Kiedy postacie milkły, rozbrzmiewająca muzyka ostatecznie przekonywała widzów o tym, jak bezradne bywają słowa. To w jej dźwiękach krył się sens zacytowanej w programie myśli pianisty: "Celem sztuki nie jest chwilowe wyzwolenie adrenaliny, ale raczej stopniowe, długotrwałe budowanie stanu zadziwienia i wewnętrznego spokoju".