Wielki sceptyk
1.
Friedrich Durrenmatt nie lubił symetrii i okrągłych rocznic. Czy dlatego nie doczekał swoich siedemdziesiątych urodzin? A tak niewiele do nich brakowało - urodził się bowiem 5 stycznia 1921 roku, zmarł przed dopiero co minionymi świętami Bożego Narodzenia. Owszem, sześćdziesiąt dziewięć lat i jedenaście miesięcy to wiek wcale godny, ale przecież nie matuzalemowy. Tym czasem wydawało się, że ten głośny dramatopisarz już od paru lat nie żyje.
Takie wrażenie można było zwłaszcza odnieść w kraju między Wisłą ą Odrą. Tutaj apogeum sławy autora "Romulusa Wielkiego" minęło przed ćwierćwieczem. Na Zachodzie w latach siedemdziesiątych również przygasła jego gwiazda. Ale tam pisarz po prostu był - fizycznie, niemal dotykalnie. Można go było spotkać na ulicy któregoś z szwajcarskich miast. Zaś niemieckojęzyczna prasa wciąż przeżuwała jego sławę, żywiła się jego myślami. W Polsce natomiast Durrenmatt umarł przed swoją śmiercią faktyczną; stało się to nie wiadomo kiedy, nikt się tym specjalnie nie przejął. A przecież właśnie w Polsce grano Durrenmatta nie tylko na wyprzódki, ale i z powodzeniem. Wszak jedną z najlepszych w świecie inscenizacji "Romulusa Wielkiego" przedstawił warszawski Teatr Dramatyczny. A który z wielkich aktorów europejskiego teatru mógł się równać z Janem Świderskim, kreującym główną postać w tej sztuce? Było, minęło. Dzieje dramaturgii Durrenmatta w Polsce to naprawdę fascynująca zagadka. Nagły wybuch popularności, triumfalny przemarsz Klary Zachanassian (bohaterki "Wizyty starszej pani") i Romulusa przez co znaczniejsze sceny (a także i te mniej znaczne. "Romulusa Wielkiego" wystawiono w 1965 roku również w Opolu), a potem zapomnienie. A właściwie nie tyle zapomnienie, ile całkowita obojętność na sztukę i sztuczki niedawnego bożyszcza.
Gdyby ktoś chciał sporządzić studium popularności dramatów Durrenmatta w Polsce, musiałby zajmować się czymś tak niepochwytnym, jak moda na określony typ dowcipu, badać notowania, jakie na literackiej - a więc i czytelniczej - giełdzie mają ironia i paradoks, określać stopień społecznej alergii na oficjalny frazes. Rzecz znamienna: popularność Durrenmatta zaczęła się w niedługi czas po słynnej konstatacji Sandauera. Krytyk, jak wiadomo, orzekł, iż rozum podrożał, odwaga staniała. Telewizję robiono wówczas dla inteligencji. Nie trzeba było długo czekać, aby inteligencki widz zaaprobował humor "Kabaretu Starszych Panów". Trudno nazwać wspólny mianownik tych faktów, ale to nie znaczy, że go nie było.
2.
Po październikowym przełomie zwykło się gościć w Warszawie zachodnich pisarzy. A że ze Szwajcarii nie tak daleko, dał się namówić i Durrenmatt - ciekaw kraju zza żelaznej kurtyny i kształtu swoich sztuk na polskich scenach. Autora "Wizyty starszej pani" nazywano wówczas wielkim sceptykiem. Tak też mówi o nim Roman Karst, krytyk i publicysta, któremu udało się przeprowadzić wywiad z pisarzem. Karst nie mógł sobie darować opisu sylwetki i sposobu bycia sławnego przybysza. We wstępie do zapomnianego już dziś wywiadu czytamy: "Wielki sceptyk wygląda na dyrektora banku. Jest gruby, w okularach z grubą oprawą, pali grube cygaro, które co chwila gaśnie. Nie lubi pozy, nie kryguje się, jego gesty są naturalne, niewymuszone. Strząsa popiół z cygara i zachęca uśmiechem do rozmowy". Proszę zauważyć, z jaką lubością dziennikarz powtarza słowo "gruby". I jak podkreśla swoją
sympatię dla rozmówcy. Żeby odczuć całą smakowitość tego opisu, trzeba wiedzieć, że tak właśnie - jak wyglądał Durrenmatt - przedstawiały karykatury kapitalistów-krwiopijców. Słuchając tego opisu każde dziecko by zawołało: To mister Twister! Dodajmy od siebie, że idzie o bohatera - negatywnego, rzecz jasna! - poematu Samuela Marszaka. Utworem tym (na nieszczęście - zrymowanym- dość zgrabnie) epatowano dzieci, chcąc im obrzydzić grubych kapitalistów i ich paskudne cygara. Opis Karsta (intelektualisty w końcu, który przeprowadzenia wywiadu podjął się tylko ze względu na rangę interlokutora) jest więc swoistym odreagowywaniem.
Stąd cygaro na pierwszym planie, trzykrotne użycie słowa "gruby" i podkreślenie, że gesty są niewymuszone.
3.
Z wywiadów, rzecz jasna, czytelnicy dowiedzieli się znacznie więcej. Przy okazji autorytatywnie potwierdzone zostały fakty znane z not biograficznych i zachodniej prasy. Mówiły one, że Friedrich Durrenmatt urodził się w Konolfingen (to miejscowość w kantonie berneńskim) w rodzinie protestanckiego pastora. W roku 1934, gdy przyszły pisarz miał trzynaście lat, rodzina osiadła w Bernie. Tu, jak i w Zurychu, Friedrich studiował psychologię, teologię, przyrodoznawstwo. Uczył się także rysunku. Zadebiutował opowiadaniem na łamach berneńskiego czasopisma "Bund" w wieku dwudziestu czterech lat. Pierwsze próby dramatyczne noszą ślady wpływów Brechta i Kafki.
"Początkowo borykałem się z olbrzymimi trudnościami - wyznał później Durrenmatt - wydawcy nie kwapili się z wydawaniem moich utworów". Mimo braku sukcesów młody pisarz decyduje się żyć z literatury, uprawia krytykę teatralną na łamach "Die Weltwoche", współpracuje z kabaretem "Cornichon". Choruje na cukrzycę (stąd otyłość, tak skwapliwie dostrzegana przez dziennikarzy i fotografów); choroba powiększa kłopoty finansowe. "Może by wziąć się za powieści kryminalne?" - zastanawia się niedawny debiutant. Tak też się staje. Wraca przecież do dramatu. I w dwanaście lat po prasowym debiucie może już cieszyć się pełnią sukcesu: teatry Europy i Ameryki grają jego sztuki. Najważniejsze z nich to: "Ślepiec" (1948). "Romulus Wielki" (1949, druga wersja - 1957), ,,Małżeństwo pana Mississipi" (1952), "Anioł zstąpił do Babilonu" (1953, nowa wersja - 1957), "Wizyta starszej pani" (1957), "Frank V" (1959), "Fizycy" (1962).
W przypływie dobrego humoru" - a na początku lat sześćdziesiątych nie brakowało pisarzowi powodów do satysfakcji - Durrenmatt mawiał o sobie: Jestem ilustracją atawistycznej recydywy. Mój dziadek Ulrich Durrenmatt, był satyrykiem. Mimo początkowych niepowodzeń musiałem więc zostać autorem moralizujących komedii.
Przytoczone "usprawiedliwienie" Durrenmattowego komedio-pisarstwa owiane jest autoironią. Komedię traktował jednak pisarz bardzo serio. Więcej: teoretycznie uzasadniał, że jest to w drugiej połowie dwudziestego wieku jedynie możliwa forma dramatu. Świat bowiem wypadł z ryz, nie przysługuje mu już tragedia. Wszystkie procesy, wszystkie prawdy stały się parodią samych siebie. Właśnie dlatego - co paradoksalne - tylko z komedii można jeszcze wykrzesać prawdziwie tragiczne efekty. Ten paradoks, zdaje się, znakomicie wyczuwała polska publiczność. Bo w rzeczy samej właśnie tu, nad Wisłą, zmaterializowała się ironia Historii. "Rozeszły się pojęcia państwa i ojczyzny...".
Przy tym Durrenmatt umiał opowiadać. Jego sztuki "są utworami do streszczania" - z niejakim zdumieniem zauważył Andrzej Wirth, krytyk i tłumacz. "Streszczanie ukazuje wielkość pomysłu. Są zarazem sztukami akcyjnymi, scenariuszami, w najbardziej pierwotnym sensie tego słowa - ich bohaterzy przede wszystkim działają. Działanie, a nie przeżywanie wystarcza do wyłożenia sensu fabuły.
Czyż należy się zatem dziwić, że przy takim tworzywie inscenizacje sztuk Durrenmatta przyciągały publiczność? I że teatry sięgały po nie tak chętnie? Do roku 1964 odbyło się w Polsce około pięćdziesięciu Durrenmattowych premier. W samych teatrach, a dodać by trzeba jeszcze telewizję.
Potem - w latach siedemdziesiątych - dzieło Durrenmatta zbladło z dnia na dzień. Jeszcze Dejmek usiłował przypomnieć je ,,Zwłoką" (1978), ale bezskutecznie. Zmieniła się barwa świata, przyszło inaczej odczuwające pokolenie. Złośliwiec powiedziałby, że - jak w "Romulusie Wielkim" - przyszli barbarzyńcy. Realista dodałby - za Kawafisem - że tylko barbarzyńcy "byli jakimś rozwiązaniem". Rzeczywistym. Tylko oni mogli uratować państwo i na powrót utożsamić je z ojczyzną. Tylko oni mogli wnieść do literatury nowy ton.