Nad brykiem...
Na początek warto przypomnieć, że "Trojanki" (Troiades) przedstawił po raz pierwszy Eurypides na święcie Wielkich Dionizji w 415 r.p.n.e., kiedy to wystąpił z tetralogią, której miejsce trzecie - tragiczne zajmowała ta pacyfistyczna, agitacyjna niemal sztuka. "Trojanki" jako nowa wersja prastarego mitu o zburzeniu Troi stanowiły ścisłe odzwierciedlenie wypadków współczesnych. Zrodziła je krwawa rzeź, jakiej poprzedniego roku dokonali Ateńczycy na neutralnej Melos, kiedy to z bezprzykładnym okrucieństwem wycięli w pień wszystkich jeńców. "Trojanki" w lirycznym okrzyku rozpaczy swoich bohaterek i ich lamencie miały być ostrzeżeniem przed powtórką Melijskiej zbrodni w przeddzień przygotowywanej zbrojnej interwencji na Sycylię. Nic więc dziwnego, że politycy zaprotestowali przeciwko nagrodzie dla Eurypidesa, którego w głosowaniu wyprzedził jeden z konkursowych grafomanów.
Nie bez znaczenia dla pointy tego wywodu będzie przywołanie Eurypidesowej akcji: tragedia zaczyna się w momencie, kiedy Troja już upadła, a zwycięzcy gotują się do podpalenia miasta. Mężczyźni zostali wybici co do nogi, kobiety zaś spędzone do obozu. Obóz kobiet, w którym królowa-niewolnica Hekuba - przewodzi 16 ocalałym, opłakującym mężów, ojców i synów kobietom, jest właśnie miejscem akcji. Od czasu do czasu pojawiają się tu - niczym zwiastunowie najgorszych wieści - dwaj żołnierze, przekazujący coraz to nowe rozkazy greckich wodzów. Tu, w obozie, żołnierze wydrą Andromasze Hektorowego syna, by go zabić, tu piękna Helena zabiegać będzie o względy zdradzonego męża-zwycięzcy, stąd też oszalała z bólu Kassandra pobiegnie do namiotu Agamemnona, by go zamordować. Pożar miasta - pointa tragedii - oznacza wyruszenie statków ze wspaniałymi brankami - niewolnicami Ateńczyków. W ten sposób sprawdza się przepowiedziany w typowym dla Eurypidesa prologu układ między Posejdonem i Ateną. Nie od rzeczy stanie się w obliczu krakowskiej premiery "Trojanek" na scenie "Miniatura" (debiut reżyserski tak chwalonej przeze mnie za studencką wersję "Paragrafu 22" Aleksandry Domańskiej) wspomnienie drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Rok 1966 oznaczał bowiem triumfalny pochód przez polskie sceny egzystencjalnej wersji tragedii pióra Jean-Paul Sartre'a, rozpoczętej inscenizacją Michaela Cocoyannisa w paryskim TNP (1965). "Na czym polega adaptacja Sartre'a?" - zapytywał sam siebie Zygmunt Greń, by natychmiast rzecz wyłożyć: "Wyobraźnię i stylistykę Greków udostępnił współczesnym paryżanom. To nie Grecy i Trojanie stoją naprzeciw siebie, ale Europejczycy i Azjaci, ludzie, cywilizowani i barbarzyńcy; tak o sobie mówią. Barbarzyńcy są pokonani, zwycięscy przedstawiciele cywilizacji zachodniej kompromitują się swoim barbarzyństwem".
Tragedia kobiet trojańskich stała się bowiem dla Sartra'a doskonałą okazją do wyłożenia dramatu racji, które wiodą współczesnego człowieka do upadku. Człowieka połowy XX wieku - zdaje się dowodzić Sartre - czeka egzystencja pozbawiona i heroizmu, i wielkości. W epoce "naszej małej stabilizacji" argumenty te brzmiały o wiele bardziej wyraziście niż ostrzeżenia publicystów.
I jeszcze jeden argument, tym razem z historii awangardowego teatru, dowodzący, jak bogaty materiał interpretacyjny zawiera w sobie przejmująca tragedia Eurypidesa. Argumentem tym są dwa spektakle: interpretacja Andreia Serbana w amerykańskim teatrze off-off-Broadway - La Mamma Repertory Company i opisywana przeze mnie japońska wersja Tadashi Suzuki w plenerowym spektaklu jego teatru Waseda Sho-gekijo. Serban zrozumiał tragedię jako "studium z procesu ujarzmienia kobiety", zarejestrowane przez starożytnego mistrza we wszystkich wariantach i tonacjach kobiecych reakcji. Suzuki przedstawiał swój punkt widzenia na wojnę i przemoc poprzez medium kobiety, w której umyśle podwójnie załamują się wspomnienia utraty najbliższych, poprzez którą przemawiają duchy Kassandry i Hekuby. Obydwa spektakle były wstrząsające, bo brutalność obozowego obrazu ukształtowali obydwaj - wywodzący się z dwóch różnych kultur - inscenizatorzy przy pomocy środków o wyrafinowanej prostocie: gwałtowności ruchu towarzyszyła tam niezawodna harmonia gestu, krzyk kreowany był muzycznie, chaos tworzył zorganizowaną polifonię działań, zaś najokrutniejszy stawał się ton liryczny. I jeszcze jedno: nad "Trojankami" te wspaniałe zespoły pracowały od świtu do nocy przez kilka miesięcy.
Cały zbiór argumentów dotychczas przeze mnie zgromadzony ma prowadzić do następujących pytań:
Kto jest rzeczywiście odpowiedzialny za kolejny skandal na scenie "Miniatura": debiutantka, która idąc za głosem kobiecej duszy tak określiła tekst, że ocalały jedynie niektóre motywacje działań postaci czy dyrekcja, która zorientowawszy się w metafizycznym bełkocie propozycji, dopuściła ten niedonoszony płód do publicznego pokazu? Czy sprowadzanie arcydzieł do postaci prostych streszczonek dobrze służy niewyrobionej publiczności, słusznie potem przekonanej, iż "teatr to bzdura i oszustwo"? Jaką wreszcie satysfakcję sprawia aktorom takie pojękiwanie nad brykiem niewiadomego pochodzenia?