Artykuły

Golgota picnic. Na pluszowym krzyżu

Ten spektakl to ograny, sprawdzony przepis na sukces przez bezpieczną kontrowersję, czyli wywołanie protestów środowisk katolickich. Tylko dlaczego za nasze pieniądze? - pyta Wiktor Świetlik w tygodniku W Sieci.

Ivan Hubiak, 23-letni artysta z Nowego Jorku, obudził amerykańskie elity artystyczne z ich samozadowolenia, głupoty i prymitywnego patriotyzmu. Hubiak dostarczył niemożliwego do zignorowania sygnału pobudki dla znajdującego się w stanie uśpienia społeczeństwa". Performans Hubiaka zatytułowany "Flag Fuck (w/ Beef) #17B" dzięki prowokacyjnej mieszance politycznej ikonografii, nagości i mięsa ostatecznie osiągnął zakładany cel - obudził Amerykę z onanistycznego letargu dzięki bezkompromisowemu atakowi na przyjęte definicje patriotyzmu i sposobu odczytywania funkcji ludzkiego ciała za pomocą nomenklatury nie tylko kształtowanej przez dyskurs post-strukturalistyczny, lecz także ślepy, zwierzęcy bunt". Co składało się na performans? 23-latek przyodziany tylko w pieluchę zrobioną z flagi amerykańskiej przez 9 godzin obwieszał się surowym mięsem.

Niestety, Ivan Hubiak nie otrzymał wielu przysługujących mu niewątpliwie nagród torujących drogę do przyszłego Nobla. Jego sztuka nie zwiedziła całego świata przy sutym wsparciu publicznych mecenasów. Co gorsza, sam Hubiak nigdy nie istniał. Wymyślił go przed kilku laty satyryczny amerykański portal The Onion, by ośmieszyć "profanacyjny" kierunek w sztuce i towarzyszący mu postmodernistyczny bełkot. Gdyby jednak kpiarze z The Onion mieli nieco więcej zaparcia i lepiej się zakamuflowali, kto wie, czy Hubiak nie byłby dziś okrzyknięty nie mniej niż "Golgota Picnic".

"Z małpią zręcznością wdrapałbym się na krzyż, ale pluszowy, bo to ważne przecie wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie". Te wielokrotnie ostatnio przywoływane słowa Janusza Szpotańskiego do cierpień reżysera i aktorów wystawiających sztukę "Golgota Picnic" pasują bardziej niż do jakiegokolwiek dotychczasowego "pluszowego" cierpienia.

Ministra "Żelazne Oparcie"

Oprotestowywana przez środowiska katolickie sztuka prześladowana jest w Polsce na tyle, że "Gazeta Wyborcza" poświęciła jej swoje weekendowe wydanie. "Autorytety moralne" pokroju Agnieszki Holland, Magdaleny Środy czy Jacka Żakowskiego wreszcie mogły zmienić temat z afery taśmowej na wygodniejszy i gremialnie zaprotestowały przeciwko "bojówkom" atakującym "wszystko, co dla nich niezrozumiałe".

Ostatecznie na wysokości stanęła nowa "ministra" kultury Małgorzata Omilanowska, dowodząc, że wystanie Jacka Zdrojewskiego do Brukseli i zastąpienie go przez nią było typowym dla gabinetu Tuska równaniem w dół.

Z okazji awantury wokoło "Golgota Picnic" nowa pani ministra zdecydowała się na ideologiczną deklaracje, w której przypadku już nawet finezja stylu rzuca na kolana ("w ministrze kultury macie żelazne oparcie, nie ma w Polsce miejsca dla cenzury"). Pani "profesor nauk humanistycznych" na wstępie wykazała się ignorancją godną maturzysty, który oblewa z polskiego, i odwołała się do mickiewiczowskich filomatów śpiewających w "Dziadach" "z Bogiem albo mimo Boga". Zostawmy już niedokładność cytatu, ale też każdy średnio rozgarnięty lub w miarę słuchający na lekcji uczniak jest w stanie spostrzec, że wieszcz nie aprobuje tej postawy swojego bohatera. Jest ona przejawem konradowskiej pychy.

Pani ministra przy okazji swojego medialnego debiutu wyraziła także troskę o egzotyczne motyle zamordowane przez polskich katolików podczas uroczystości z okazji beatyfikacji Jana Pawła II. Nieszczęsne uskrzydlone owady wypuszczono w niesprzyjającym klimacie (średnia długość życia rozwiniętego motyla w warunkach naturalnych to kilka tygodni, a w przypadku niektórych gatunków kilka dni).

Fekalni herosi

Pani ministra treść spektaklu przeczytała dwa razy. Mnie wystarczył raz, ale może to efekt tego, że nie jestem "profesorem nauk humanistycznych", by należycie się zachwycić, ale i po to, by należycie się oburzyć. Jestem raczej teatralnym dyletantem, lecz ostatecznie sztuk nie wystawia się tylko dla zawodowych recenzentów. "Golgota" dla mnie to modny i ograny na lewicy strumień świadomości mieszający krytykę współczesnego konsumpcjonizmu z krytyką religii. W warstwie merytorycznej nie znajdziemy tam nic, czego nie znajdowalibyśmy od lat choćby w publikacjach "Krytyki Politycznej" czy u Magdaleny Środy.

Obrazoburczość "Golgoty" i to, że może ona stanowić obrazę dla katolików, jest oczywista. Jest tam przede wszystkim Jezus mówiący m.in. o "ruchaniu dzieci" (choć chyba krytycznie), co już zapewnia przedstawieniu rozgłos i protesty. Zbawiciel według Rodrigo Garcii to narcystyczny egotyk, pozbawiony empatii, demagog, prekursor terroryzmu, zbrodniarz i wynalazca HIV. Za sprawą nieocenionego serwisu YouTube, bez wydawania pieniędzy na bilet, możemy zapoznać się też z elementami przedstawienia. To wspomniany, zmyślony kilkanaście lat temu Ivan Hubiak jako żywo. Jest i nagość, i surowe mięso, i profanacja symboli. Do tego dochodzą msze Haydna w tle.

W dwóch słowach: nic nowego. "Golgota" to ograny, sprawdzony przepis na sukces i bezpieczną kontrowersję, czyli wywołanie protestów środowisk katolickich. Nie niesie to za sobą aż takiego ryzyka jak profanowanie symboli muzułmańskich, bo ostatecznie kilku twórców, którzy tego próbowali, swoje dociekania teologiczne weryfikuje osobiście już na tamtym świecie. Nie niesie to też ryzyka związanego z atakowaniem symboliki żydowskiej, co z kolei kończy się nieodzowną i aprobowaną przez wszystkich, może poza prezydentem Iranu, śmiercią cywilną artysty.

Niestety, bardzo słusznie zauważyła Anna Sarzyńska na wPolityce.pl, że "Golgota" jest silna siłą swoich krytyków i protestów przeciwko sobie. Za oceanem ten numer wręcz trąca myszką. "Nieustające wysiłki postmodernistów mające na celu przyciąganie uwagi zblazowanej opinii publicznej i polegające początkowo na skłanianiu widzów do refleksji, przyjęły postać celowego obrażania ich uczuć wszelkimi dostępnymi sposobami" - zauważył Steven Pinker, znany psycholog i lingwista z Uniwersytetu Harvarda. Oczywiście, atakowanie symboli chrześcijańskich, przede wszystkim katolickich, jest atrakcyjne w dwójnasób. Po pierwsze, są one w społeczeństwach zachodnich wciąż bardzo silne. Po drugie, są one przez elity tych społeczeństw zwalczane, więc atakowanie ich uchodzi bezkarnie i budzi aprobatę.

Ćwierć wieku temu amerykański fotografik Andreas Serrano wystawił słynne zdjęcie "Piss Christ", z krucyfiksem zamoczonym w moczu. Było ono zresztą prezentowane w Polsce. Kilka lat później "dorównał" tamtemu dziełu Brytyjczyk Chris Ofili, który pokazał obraz z Maryją Dziewicą wysmarowaną łajnem słonia.

W gruncie rzeczy po tych dwóch "dziełach" dalej pójść już się nie dało. Za to zapoczątkowały one falę naśladownictwa. U nas należała do niej Dorota Nieznalska, która na krucyfiksie umieściła penisa, zapewniając sobie wygrany proces i mołojecką sławę wśród salonowych elit.

Zamiast podpisów łóżcie kasę

Nie jestem fanem cenzurowania sztuki, nawet tej kiepskiej czy obrzydliwej. Mam też wątpliwości co do funkcjonowania w prawie karnym zapisu o obrazie uczuć religijnych. Choć bzdurą jest, że mógłby on doprowadzić do ocenzurowania "Żywotu Briana", "Jesus Christ Superstar", a może nawet "Mistrza i Małgorzaty". Charakterystyczne, że nigdy w Polsce nie było jakichś poważniejszych protestów czy skarg na tamte dzieła (nie licząc peerelowskiej cenzury).

Nie zmienia to faktu, że tego rodzaju wyroki (gdyby częściej zapadały) mogą być bardzo uznaniowe, a poza tym prowadziłyby do hodowli niezasłużonych męczenników. Natomiast Kodeks cywilny powinien dawać większą możliwość dochodzenia swoich praw, przeprosin i odszkodowań od osób, które obrażają czyjeś uczucia religijne, jak choćby wspomniany Ofili. Antyklerykałowie z lubością podkreślają, że są one "sprawą prywatną". Jeśli tak, to ich obraza jak najbardziej powinna zostać uznana za naruszenie czyichś prywatnych dóbr.

Bez fali protestów "Golgota" szybko zostałaby zapomniana i niestety to one dostarczyły podrzędnemu spektaklowi niezasłużonej sławy. Ale tym protestującym trudno odmówić racji, przede wszystkim w jednej sprawie. "Golgota" wystawiana jest de facto za pieniądze podatnika, i od tego cała awantura się zaczęła.

Protesty wzbudziło to, że prezentowana miała być na finansowanym z miejskiej kasy festiwalu "Malta" w Poznaniu. Obrońcy "Golgoty" niechętnie dotykają tego wątku, a przecież jest on najistotniejszy. Dlaczego z publicznych środków ma być faktycznie finansowany spektakl, który w odczuciu bardzo dużej części podatników obraża ich uczucia? Jeśli resort kultury dziś zapowiada "wsparcie" dla "Golgoty", to trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek inne narzędzie tego wsparcia niż gotówka.

Uważam, że generalnie nasze pieniądze powinny być przeznaczane tylko na wąską część twórczości artystycznej, sprowadzającą się zresztą tylko do klasyki. Ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie, by spektakle takie jak "Golgota", skoro są aż takie świetne, same na siebie zarabiały. A jeśli trzeba, to by wykładali na ich inscenizację sygnatariusze listów w ich obronie - często bardzo zamożne osoby.

Na zdjęciu: "Golgota Picnic"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji