Artykuły

Czy Lublin traci teatralny potencjał?

Edynburg Wschodu, stolica teatralnej alternatywy, mekka teatru studenckiego. Tak jeszcze kilka lat temu mówiło się o Lublinie. Gdyby wciąć pod lupę tylko miniony sezon, epitety byłyby zupełnie inne. Czy tracimy teatralny potencjał? - Kacper Sulowski podsumowuje sezon 2013/2014 w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Czternaście premier, dwa festiwale i zaledwie kilka scen, które zostaną w pamięci na dłużej. To krótkie podsumowanie minionego sezonu teatralnego na lubelskim podwórku.

Prolog: Więcej cieni niż blasków

Na wstępie pochwalić należy instytucje, które po raz pierwszy zrealizowały własne spektakle. "Machia" Teatru Starego, "Widzę i opisuję" Lubelskiego Salonu Artystycznego i pierwsza po latach własna produkcja Chatki Żaka - "Ekspedycja Mrożek", to przykłady, które świadczą o tym, że w lubelskim świecie teatralnym widać jeszcze światełko w tunelu.

Niestety, cieni było więcej niż blasków. Dlatego podsumowanie zaczynamy od największych wpadek.

Akt I: Najsłabsze ogniwo

Jeśli ból po upadku rośnie proporcjonalnie do wysokości, z której się spada, to Teatr Muzyczny nie będzie długo cierpiał. Nie wzbił się dotąd na tyle wysoko, by choć zbliżyć się do konkurencji z innych miast. Miniony sezon potwierdza, że to najsłabsze ogniwo naszego teatralnego łańcucha. Jedyna premiera w sezonie, nie licząc serii koncertów musicalowych, okazała się totalną klapą. "Porwanie Sabinek" w reżyserii Daniela Kustosika uwydatnia wszelkie braki naszej lubelskiej sceny: brak przygotowania dramatycznego, ubytki w choreografii i zero zespołowości.

We współczesnej farsie, którą pokazał TM, wszystkie elementy, których spójność jest tak ważna w spektaklu muzycznym, nie stanowią monolitu. Muzyka idzie jedną drogą, gra dramatyczną drugą, a, pożal się Boże, choreografia - kolejną. Jedynym, który potrafi popisać się szerokim wachlarzem środków, lekkością i wyobraźnią sceniczną jest Tomasz Janczak w roli Leonarda Strzygi-Strzyckiego.

Kolejną porażką minionego sezonu była adaptacja "Trojanek" Eurypidesa w reżyserii Marii Kwiecień. Spektakl został wyprodukowany przez Stowarzyszenie Artystów "Bliski Wschód" i NeTTheatre. Problemy poruszane przez Eurypidesa, czyli kwestia wojny, roli jeńca, relacji zwycięzca - przegrany, zostają zdominowane przez autorskie przemyślenia zakrawające na feministyczną wizję świata. I choć sceny współczesne łagodnie przeplatają się z dramatem antycznym, to szala ważności przechyla się zdecydowanie na stronę subiektywnych poglądów reżyserki. Eurypides wyraźnie w tym pojedynku przegrywa.

Podobnie z produkcją Pawła Passiniego "Ala ma sen", w którym reżyser zastosował rewolucyjne w polskim teatrze nowinki techniczne. Interaktywna podłoga, elektroniczne wizualizacje i nowoczesne kostiumy przyćmiły fabułę, która w natłoku techniki gdzieś się zgubiła. W Wonderlandzie Passiniego jest miejsce dla schizofrenicznej królowej, myszy z przemytu i królika recytującego rosyjskich klasyków. Barwna paleta bohaterów to, obok kostiumów, jeden z bardziej atrakcyjnych elementów spektaklu. Niestety, kiedy poznajemy już wszystkie postaci, spektakl staje się nużący i niezrozumiały. Ostatnie sceny przedstawienia są niedopracowane, brak im tempa, energii i pomysłu. Hasło "przerost formy nad treścią" będzie najbardziej odpowiednim podsumowaniem propozycji Passiniego.

Akt II: Piękne są tylko chwile

Najgorsze mamy za sobą. Zanim jednak przejdziemy do trzech najlepszych przedstawień minionego sezonu, warto docenić niektóre propozycje ze względu na świetne momenty. Jedną z nich jest spektakl "Lód" Janusza Opryńskiego, który zawiódł jako całość, ale jedna ze scen była wielkim majstersztykiem szefa Provisorium i powinna przejść do historii polskiego teatru. Chodzi o fragment, w którym Benedykt Gierosławski schodzi do Soplicowa, czyli podziemnego świata zamarzniętych resztek dawnej rzeczywistości. Proste środki, świetnie przemyślana metaforyka i idealne współgranie obrazu z dźwiękiem.

Niezłych momentów nie brakowało też w "Mistrzu i Małgorzacie"[na zdjęciu[ , ostatniej w tym sezonie propozycji Teatru Osterwy. Najlepszym z nich był bal u Wolanda. Transowy, wręcz hipnotyczny taniec gości w połączeniu z głośną elektroniczną muzyką i imponującą grą świateł przypomina współczesne wielkie dyskoteki w hangarach lub halach targowych, gdzie pigułki sypią się jak ziarna zboża w kombajnie. Na to wszystko z wysokości ostatniego balkonu patrzy gospodarz - DJ, guru. Jak on zagra, tak oni zatańczą. Reżyser zdołał tu wydobyć ze swojej obsady najgłębiej skrywane pokłady emocji. Takiej dzikości, namiętności i seksu w wykonaniu obsady Teatru Osterwy nie widziałem nigdy.

Na trzecim miejscu plasuje się scena mniej spektakularna, acz powalająca emocjami. To monolog Shylocka - w tej roli Janusz Łagodziński - w spektaklu "Kupiec wenecki" w Teatrze Osterwy. Bohater jak Rejtan z gołą piersią na przemian broni się i oskarża oprawców. Dzięki tej scenie sens spektaklu zmienia się o 180 stopni. Shylock z roli kata staje się ofiarą i sprawia, że mimo wyrachowanego zła i rządzy zemsty wywołuje zrozumienie, a nawet współczucie. Żywa ekspresja, wiarygodność i doskonałe wyczucie frazy.

Akt III: Oklaski dla Wolanda

To jeszcze kilka zdań o najlepszych kreacjach aktorskich. Oprócz Janusza Łagodzińskiego w roli Shylocka (głównie za sprawą wspomnianego monologu), na szczególną uwagę zasługuje Jarosław Tomica, który w minionym sezonie stworzył dwie świetne postaci. Chodzi o ks. Krzysztofa w "Żydzie" Witolda Mazurkiewicza, gdzie zagrał postać odbiegającą od szablonu kleryka odbitego na kalce teatralnych czy filmowych kolegów.

Najbardziej jednak zachwyciła mnie jego rola Pawła Trusockiego w "Lizie" Łukasza Witta-Michałowskiego. To postać, która, szarpiąc za ostatnie struny nerwów swojego przyjaciela, raz wzbudza złość, by za chwilę obudzić w widowni najgłębsze pokłady wzruszenia i współczucia. W spektaklu więcej dzieje się w ciszy niż w słowie, a napięcie buduje nie to, co wypowiedziane, ale to, co pomiędzy wierszami. Reżyser może być za to wdzięczny właśnie Tomicy. Absolutnym numerem jeden w tym zestawieniu jest Przemysław Stippa w roli Wolanda w "Mistrzu i Małgorzacie" Artura Tyszkiewicza. Jego Woland jest dostojnym dżentelmenem pełnym klasy i wdzięku. To artysta, dla którego proces zniszczenia jest sensem życia i ciągle powstającym dziełem sztuki. To Woland, który nie wzbudza strachu, ale szacunek. Nie przeraża siłą, ani krzykiem. Jego hipnotyczny wzrok i zgrabne ruchy wzbudzają nawet sympatię i zaufanie. Szkoda, że Stippa nie zagości na naszej scenie na dłużej.

Akt IV: Spowiedź Polaka i rozgrzeszenie Diabła

Teatr Osterwy, zgodnie z zapowiedziami dyrektora Artura Tyszkiewicza, zrezygnował z jednej premiery w ciągu roku na rzecz głębszego przygotowania każdej z pozostałych propozycji. I słusznie - więcej czasu na próby i pieniędzy na scenografię.

Choć miniony sezon w "Osterwie" rozpędzał się bardzo powoli, to na ostatnią jego propozycję opłacało się czekać. "Mistrz i Małgorzata" w reżyserii Artura Tyszkiewicza to najlepszy spektakl na scenie przy Narutowicza od kilku lat. Reżyser świetnie oddał klimat powieści Bułhakowa. Mrok, tajemniczość, klimat z pogranicza jawy i snu. Pełno w nim metaforyki i symboli. Przede wszystkim jednak to spektakl świetnie zagrany, bo oprócz fenomenalnej roli Przemysława Stippy przez scenę przewija się szereg barwnych, nietuzinkowych postaci, które stworzyli m.in. Marta Ledwoń, Wojciech Rusin, Daniel Dobosz i Janusz Łagodziński.

O ile z pierwszym miejscem nie było większego problemu, to wyróżnienie innych spektakli stanowi już spore wyzwanie. Zdecydowanie zabrakło w minionym sezonie przedstawień, które bez wahania można było uznać za wybitne. Wybrałem więc jeszcze jeden, który został w pamięci na dłużej - "Żyd" Witolda Mazurkiewicza i Kompanii "Teatr".

Reżyser zaadaptował świetny tekst Artura Pałygi, który można potraktować jako polską spowiedź z antysemityzmu. Przy czym Mazurkiewicz świetnie wyczuł ten dramat. Każdy moment, w którym Pałyga puszcza oko lub uderza w twarz, reżyser przenosi jeden do jednego na scenę. Do tego niezłe tempo i dynamika dialogów skoncentrowana na małej przestrzeni sprawiają, że emocje błyskawicznie przenoszą się ze sceny na widownie.

Akt V: Dojrzałe Konfrontacje, Sąsiedzi bez charakteru

Lublin od lat jest ważnym punktem na festiwalowej mapie Polski. Sporą odwagą wykazali się kuratorzy tegorocznej edycji Konfrontacji Teatralnych. Stworzyli program, który był jednym z najbardziej zróżnicowanych propozycji w ciągu ostatnich lat. Choć sami zdali się jednak nieco przecenić swoją funkcję w organizacji festiwalu, występując w głównych rolach w "The Curator's Piece, należy im się jednak pochwała za odwagę. Stworzyli program, który nie odpowiada na potrzeby widzów, ale je kreuje, podwyższa poprzeczkę i kształtuje gusta. Jedne propozycje sprawdziły się w nim dobrze, inne lepiej, jeszcze inne wcale. Większość wywołała jednak kuluarowe dyskusje na temat roli widza w teatrze, ciała na scenie i granic między teatrem a rzeczywistością. A o to przecież chodzi.

To samo teoretycznie można napisać o Słodko-gorzkim Festiwalu Teatralnym "Sąsiedzi". Z tym że formuła "Sąsiadów" od 2006 r. przyzwyczaiła nas do czegoś innego. Brak namiotu, zamknięcie imprezy w murach Centrum Kultury i nieobecność w miejskiej przestrzeni sprawiają, że można zatęsknić za "Sąsiadami" z ubiegłych lat. W ten sposób wydarzenie straciło to, co wyróżniało je na teatralnej i festiwalowej mapie Polski - charakter. Z wyjątkowego, klimatycznego festiwalu, który na kilka dni zamieniał Lublin w jedną wielką arenę cyrkową, stał się zwyczajnym przeglądem teatralnym, jakich mnóstwo w całym kraju.

Epilog: Taki mamy klimat

Lubelskich twórców nie można posądzić o lenistwo. Czternaście premier w sezonie to całkiem niezły wynik. Lecz nie o ilość przecież chodzi. Żaden ze spektakli minionego sezonu nie miał okazji zaistnieć poza granicami miasta. Nie było nagród, wyróżnień i wizyt na znanych festiwalach. W przeciwieństwie do lat wcześniejszych miniony sezon był, krótko mówiąc, nijaki. Cieszyć może jedynie małe trzęsienie ziemi w Teatrze Osterwy wywołane przez ostatnią w tym sezonie propozycję sceny przy Narutowicza. Być może to dobry prognostyk na przyszłość.

Jeszcze kilka lat temu cieszyliśmy się, że w Lublinie swoje miejsce znaleźli tacy twórcy jak Paweł Passini czy Łukasz Witt-Michałowski. Teraz powodów do szczęścia jest mniej. Choć są i tworzą, to jednak największe sukcesy odnoszą gdzie indziej.

Być może chodzi o klimat społeczno-polityczny. Lublin jest jednym z miast, w którym środowiska teatralne muszą liczyć się ze zdaniem nadgorliwych katolików i twardogłowych narodowców. Przykładem tego były m.in. protesty po spektaklu "Low Pieces", zaprezentowanego podczas ubiegłorocznych Konfrontacji Teatralnych. Środowiska prawicowe na czele z członkami rady miasta z ramienia PiS oburzali się wtedy na nagość w teatrze. O ile tamten incydent skończył się jedynie publiczną dyskusją, kolejny protest związany z wyświetleniem spektaklu "Golgota Picnic" doprowadził do bezprecedensowej decyzji - odwołania projekcji.

Pozornie to tylko incydent, ale ta decyzja może mieć horrendalne skutki i położyć się cieniem na pracy naszych lubelskich twórców.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji