Po trosze wszystko co chcecie
Mityczne już mity i legendarne legendy o świetności niegdysiejszej Teatru Polskiego we Wrocławiu, tak spotężniały, w taką górę urosły, że nawet gdyby przyszli wszyscy synowie Uranosa i Gai - giganci i olbrzymy - to też ugiąć by się musieli. Domorośli prorocy i ci, którzy zawsze mają rację, wydali jednoznaczny werdykt: "Polski już się nie podniesie, bo skąd wziąć artystę, który sięgnąłby owo monstrum na 1212 miejsc". Bez bicia przyznaję, że - zaczynałem także potakująco kiwać głową słuchając takiego rezonowania.
Co tu kryć, zarówno na ul. Zapolskiej, jak i na ul. Świdnickiej w Kameralnym było raczej szaro-buro. Czasem pojawił się jakiś kwiatek, ale pamięć o nim więdła już przy następnym artystycznym progu. Po ostatniej premierze na dużej scenie optymistycznie można by napisać, że Polski zwiera siły i...
Lepiej niech to zdanie dokończy życie.
Największa wrocławska scena wystąpiła z premierą "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza. Miał odwagę porwać się na powieść, wcale nie wydającą się wdzięcznym materiałem literackim na dramat, młody reżyser Eugeniusz Korin. Sam zrobił adaptację, sam poskładał to potem na scenie: Przedstawienie trwa ponad trzy godziny. Tych, którzy mieli okazję przeczytać raz tylko wydany w Polsce "Trans-Atlantyk" (razem ze "Ślubem" w roku 1957 przez "Czytelnik"), uderzy z pewnością wierność scenicznej wersji wobec oryginału. Jaką techniką Korin budował scenariusz można się przekonać czytając niewielki jego fragment, który nie został włączony do przedstawienia (do poczytania w programie). Powieść - reżyser i adaptator podzielił na dwa akty z prologiem i epilogiem oraz dwadzieścia cztery sceny. Każda scena jest właściwie odrębną całością i wiele z nich można by nawet wyjąć ze spektaklu. Bez specjalnej szkody dla przedstawienia. Mniej więcej rok temu na festiwalu we Wrocławiu oglądaliśmy również "Trans-Atlantyk" przywieziony przez Teatr im. Jaracza z Łodzi w adaptacji i reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Wrocławska adaptacja z punktu widzenia literackiego wydaje się ciekawsza, łódzka była bardziej zwarta i przez to może teatralniejsza. W łódzkim spektaklu pierwszoplanową postacią był "puto" Gonzalo, zresztą rewelacyjnie grany przez Janusza Peszka. We Wrocławiu, tak jak w wersji książkowej postacią numer jeden jest narrator. Gombrowicz.
Reżysera mocno wsparł duet wrocławskich scenografów Wojciech Jankowiak i Michał Jędrzejewski. Jest to rzeczywiście scenografia z prawdziwego zdarzenia i w wielkim stylu. Niemal każdy przedmiot pełni tam kilka funkcji, dla przykładu fortepian opakowany w skrzynię, oprócz tego, że na początku wydaje się nam fortepianem, bo w końcu bohater na nim gra, jest również pisuarem, kominkiem, powozem, celą, itd.... Kilka razy scenografowie otrzymują brawa przy otwartej kurtynie. Miedzy innymi za scenę polowania z chartami i nagonką. Duże wrażenie robi również wielki, że aż się nie mieści w oknie scenicznym "Batory", którego oglądamy tylko fragment wyczarowany z niczego, właściwie, samym światłem z tylnej ściany teatru.
Drugim elementem pracującym na klimat przedstawienia jest muzyka Zbigniewa Karneckiego. Podporządkowana absolutnie rozwojowi akcji. Od "Los Tangos Argentinos" do fragmentów wzmacniających dramaturgicznie tekst, precyzyjnie działających na naszą podświadomość. Są sceny, w których czasami muzyki nie słyszymy, choć ona brzmi.
Kolejną wielką rolę może sobie zapisać na koncie Igor Przegrodzki grający Posła. Jest to najpełniejsza propozycja aktorska w tym przedstawieniu. Bardzo dobre jest trio Baron - Pyckal - Ciumkala czyli Bogusław Danielewski, Ferdynand Matysik i Andrzej Wojaczek. W kilku scenach grają bardzo brawurowo, są autentycznie śmieszni i... przerażają. Ilustrują znakomicie powiedzenie, gdzie trzech Polaków tam trzy zdania.
Jeszcze przed premierą spore emocje budziło obsadzenie w roli homoseksualisty Gonzala Igi Mayr. Po premierze opinie się bardzo rozstrzeliły. Ja należę do tych, którzy twierdzą, że nie był to najlepszy pomysł. Iga Mayr ze wszech miar chciała być mężczyzną i może z tego chcenia oraz bogatego warsztatu aktorki wyszedł jej mężczyzna, aż za męski jak na kobietę grającą "pedała". Przepraszam za tę ekwilibrystykę.
Jest też w tym "Trans-Atlantyku" kilka epizodów godnych odnotowania. Przede wszystkim mam na myśli Rachmistrza Zygmunta Bielawskiego. Ciecisza Andrzeja Mrozka i Maestro Zdzisława Sośnierza.
Najtrudniejsze, najodpowiedzialniejsze i właściwie - uzależniające od siebie całe przedsięwzięcie - zadanie miał Jerzy Schejbal próbujący się wcielić w Gombrowicza. Zgubił go pewien schematyzm, kalkowanie bez końca tych samych gestów, póz, słabe, manieryczne operowanie głosem, wpadki dykcyjne oraz chwilami potok słów zupełnie niezrozumiałych. Spektakl ten z całą pewnością mógłby być jeszcze lepszy, gdyby lepiej wypadł Schejbal. Jak lubię tego aktora, tak w to nie wierzę. W dość krótkim czasie zagrał kilka dużych ról. Gdybym napisał, że we wszystkich był niemal identyczny, pewnie bym niewiele skłamał.
Podsumować wszystko co napisałem powinienem jednym stwierdzeniem... "Trans-Atlantyk" jest jedną z najbardziej interesujących propozycji Teatru Polskiego w ostatnim czasie i właściwie kto tego przedstawienia nie zobaczy dużo straci. Podejrzewam, że będzie ono coraz lepsze, gdyż jest na tyle skomplikowane, iż nawet na premierze prasowej jeszcze nie wszystkie trybiki pasowały do siebie.
Najlepiej "Trans-Atlantyk" reklamuje sam Gombrowicz: "Trans-Atlantyk" nie ma żadnego tematu poza historią jaką opowiada. To tylko opowiadanie, nic więcej jak tylko pewien świat opowiedziany - który o tyle może być coś wart, o ile okaże się ucieszny, barwny, odkrywczy i pobudzający - to coś lśniącego i migotliwego, mieniącego się mnóstwem znaczeń. "Trans-Atlantyk" jest po trosze wszystkim co chcecie: satyrą, krytyką, traktatem, zabawą, absurdem, dramatem ale niczym nie jest wyłącznie, ponieważ jest tylko mną, moją "wibracją", moim wyładowaniem, moją egzystencją".