Nasz portret
"Bronię Polaków przed Polską" - mówi Gombrowicz, szydząc z sarmackiej mentalności. Dobrze go zrozumiał Wiesław Górski, reżyser wystawionego po raz pierwszy w sobotę w Teatrze Polskim "Trans-Atlantyku".
W przeddzień wybuchu II wojny światowej z Gdyni do Argentyny wyruszył transatlantyk "Chrobry". Na jego pokładzie znajdował się Witold Gombrowicz. Do kraju już nigdy nie wrócił. Pierwsze dni pobytu w Buenos Aires, spędzone głównie wśród polskich emigrantów, opisał w powieści "Trans-Atlantyk".
Powieść dla potrzeb sceny udanie zaadaptował Wiesław Górski. Zrezygnował z wątku Witolda Gombrowicza - pisarza. Główny bohater i zarazem narrator Witold (dobra kreacja Michała Janickiego, choć może przydałoby się trochę więcej "podszyć" postać tragizmem?) jest w spektaklu emigrantem, który znalazł się w nowej dla niego rzeczywistości. Poznaje ekscentrycznego milionera, homoseksualistę Gonzala (rewelacyjny Jacek Zawadzki), który wciąga go w iście szatańską intrygę. Wszystko po to, by w ramiona Gonzala wpadł piękny Ignacy (milczący przez cały spektakl Sławomir Kołakowski). Problem w tym, że pozbawiony indywidualizmu młodzieniec, sterroryzowany patriotyzmem ojca (Aleksander Konrad Gierczak) posłusznie przygotowuje się do wyjazdu do Polski. Stary piłsudczyk umyślił sobie ofiarować syna dla sprawy narodowej. Ale wystrychnięty na dudka wpada w furię i pod wpływem urażonej dumy postanawia go zabić.
Powstaje konflikt: starzec o wyglądzie Piłsudskiego z "zakonserwowanym" patriotyzmem kontra autentyzm i "ciemne instynkty". Gombrowicz szydzi, ale nie opowiada się za żadną ze stron. W przedstawieniu Witold zdradza i jedną, i drugą. Może dlatego, kiedy ma dojść do tragedii, pojawia się rozwiązanie - wspólny absurdalny śmiech.
Widz jednak się nie śmieje. U progu XXI wieku nietrudno znaleźć przykłady zacofania, swarliwości czy zaściankowości współczesnych Polaków. Niewiele się zmieniliśmy.
Szczeciński spektakl powinien się podobać. Aktorzy grają na niezłym poziomie. Reżyser przemyślał wszystkie sceny w najdrobniejszych szczegółach.
Dużym atutem przedstawienia jest skromna scenografia Jana Banuchy. Nie ma w niej niczego zbędnego - tylko trap, krzesła i wiszący nad sceną głową w dół orzeł w koronie. Ten symbol wypaczonej polskości warto jednak bardziej wyeksponować światłem. Puentę wielu scen podkreśla intrygująca muzyka Tomasza Gwincińskiego.
Mamy więc wreszcie na deskach Polskiego kawałek dobrego tradycyjnego teatru.