Artykuły

"Bomba przy Północnej"

Łódzki Teatr Muzyczny 11 bm. zaprezentował nową premierę swojej sceny - "My fair lady" F. Loewego z librettem A. J. Lennera według znanej sztuki G. B. Shawa "Pigmalion".

Frederic Loewe - rodowity wiedeńczyk - po zdobyciu wykształcenia pianistycznego i studiach kompozycji w Berlinie w wieku lat dwudziestu osiadł w Ameryce, gdzie jako wirtuoz fortepianu nie zdołał jednak osiągnąć sukcesu. Biedował przez ponad dwadzieścia lat imając się przeróżnych zajęć: był nauczycielem jazdy konnej, rzeźnikiem, bokserem, poszukiwaczem złota... W 1942 r. przypadek zetknął go z synem amerykańskiego milionera Lernerem, ogarniętym pragnieniem zostania librecistą. Ich spółka autorska po pięciu latach wspólnej pracy, dopiero trzecią pozycją sceniczną zwróciła na siebie uwagę; musical "Brigadoon" doczekał się aż 581 przedstawień. Pomysł adaptacji "Pigmaliona" dojrzewał w obu twórcach dość długo, aby wreszcie pod tytułem "My fair lady" ujrzeć światła sceny na Broadwayu w 1956 r.; musical osiągnął rekordową liczbę 2717 spektakli!

Polska prapremiera utworu odbyła się zaledwie osiem lat później na scenie poznańskiej po czym sięgnęły po tę atrakcję niemal wszystkie nasze teatry muzyczne. Po przeszło dziesięciu latach "blokady dewizowej" dzięki zabiegom Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz pomocy koncernu Philipa Morrisa, utwór mógł powrócić na polskie sceny; stąd tak powszechne nim zainteresowanie (niemal jednocześnie z naszą premierą, "My fair lady" pojawiła się na scenie gdyńskiej i stołecznej).

Niełatwego zadania przekładu na język polski podjęła się w początkach lat sześćdziesiątych doborowa spółka autorska Antoni Marianowicz i Janusz Minkiewicz (piosenki). A problemów mieli mnóstwo, bowiem niemal połowa dialogów spektaklu to slang "zakazanych" przedmieść Londynu roku 1912. O znakomitym efekcie ich pracy świadczą dobitnie istne huragany śmiechu, wybuchające co kilkadziesiąt sekund na widowni łódzkiego przedstawienia. Jego realizację od strony muzycznej przygotował Rajmund Ambroziak powierzając inscenizację i reżyserię Andrzejowi Żarneckiemu, choreografię - Włodzimierzowi Traczewskiemu, a scenografię - Andrzejowi Sadowskiemu.

Tej znakomitej czwórce artystów zawdzięczamy spektakl, z którym może się równać jedynie pamiętny "Skrzypek na dachu", chociaż ośmielam się wróżyć "My fair łady", jeszcze większe powodzenie, a to z racji nie spotykanej w innych utworach tego typu mnogości popularnych na całym świecie przebojów. Któż nie zna takich szlagierów jak "Mały szczęścia łut", "Czekaj no, Higgińszczaku", "Przetańczyć całą noc", "Tę uliczkę znam" czy wreszcie "Muszę się żenić dzisiaj rano". I to wszystko w jednym musicalu, w którym kompozytor - wiedeńczyk zdołał z maestrią i talentem stworzyć symbiozę lekkości i wdzięku ojczyzny walca z żywiołową muzyką amerykańską, z plebejskim songiem i spirituals. A ile jeszcze pięknej muzyki nieco mniej popularnej, jak np. duet ,,W Hiszpanii mży", "Wpuść kobietę pod swój dach", kwartet uliczników, trzy chóralne przerywniki sekstetu służby w pieśni "Biedny nasz pan Higgins", staccatowy chór bywalców toru wyścigowego w Ascot (bardzo dobre przygotowanie wokalistów zawdzięczamy stałemu opiekunowi chóru TM. Romanowi Paniucie)...

Po kilku poprowadzonych dyrygencką batutą spektaklach Rajmund Ambroziak nie ma już w mieście konkurentów w tej muzycznej materii. Po prostu prowadzi i zespół orkiestrowy, i cały zespół sceniczny bezbłędnie! Jego ręka nigdy nie rozmija się z wokalistami czy tancerzami, a orkiestra gra czysto, precyzyjnie i w znakomitych tempach. Brawo! Kto wie, czy premiera drugiej obsady 12 bm. nie była lepsza muzycznie od znakomitej pierwszej?...

Już uwertura, stanowiąca małe potpourri całego musicalu, niezbyt zorientowanych widzów wprowadza w zdumienie, zapowiadając ucztę muzyczną nie lada. W pierwszym spektaklu główne partie Elizy i prof. Higginsa kreowali Hanna Matyskiewicz - najlepsza aktorka sceny TM (niedawna laureatka Srebrnego Pierścienia za rolę Hrabiny w "Ptaszniku z Tyrolu") oraz Andrzej Sarnecki (gościnnie), który obiecał, iż każdy swój wolny wieczór spędzi w Łodzi, aby znowu wcielić się w postać Higginsa. Wymarzona wręcz odtwórczyni roli Elizy była żywiołowa i urzekająca swoistym wdziękiem, toteż od pierwszego pojawienia się na scenie całkowicie podbiła widownię. Ponadto zdołała tak zbudować postać, aby ani na moment nie przekroczyć granicy dobrego smaku przy całym, niezbędnym w tej roli, niewybrednym słownictwie. Jej partner - wyśmienity aktor scen dramatycznych - zbierał nie mniejsze brawa widzów, którym wcale nie wadziło zręczne, świadczące o dużej muzykalności parlandowanie artysty w partiach śpiewanych. A swoją drogą ciekawe, czy spektakl byłby równie znakomity, gdyby Żarnecki - reżyser ustawił postać Higginsa na wzór typowego Anglika, raczej oszczędnego w gestach i słowach, nie wzorując się na odtwórcy filmowego Higginsa, Amerykaninie Rexie Harrisonie...

Angielski styl znakomicie uchwycił Jerzy Nejman (owacyjne brawa m. in. za taniec toreadora) - odtwórca postaci płk Pickeringa.

Rewelacyjny był Zbigniew Bobowski, jako Alfred Doolittle - śmieciarz, ojciec Elizy; to wielka popisowa rola tego artysty! Pełną godności matkę Higginsa grała Krystyna Przybylska-Potemska; panią Pearce i dystyngowaną p. Eynsford-Hill była Irena Harasim, pięknie śpiewającym Fredem - Ireneusz Jakubowski (choć ta partia jest trochę za niska dla tessitury jego głosu tak pięknego w górze skali), epizod ulicznicy z klatką i wachlarzem brawurowo zagrała Bożena Hausman, a w postać dziwaka - poligloty Karpathy'ego wcielił się z właściwym sobie talentem Andrzej Orechwo. Należałoby w zasadzie wymienić tu wszystkich, czyli cały grający na scenie zespół TM (niektórzy nawet w dwu rolach), bo wszyscy rzetelnie zapracowali na bezsporny sukces.

Premiera drugiej obsady ograniczyła się do wymiany trojga wykonawców. Adam Koziołek jako Higgins nie ustępował aktorstwem A. Sarneckiemu, a o wiele więcej śpiewał swoim pięknym barytonem o szlachetnej barwie. Anna Kurylak (Eliza) jest jeszcze studentką AM, a mimo to z powodzeniem uniosła ciężar jakże trudnej roli dziewczyny - kameleona. Również i Jarosław Rogaczewski (Fred) studiuje jeszcze na Wydziale Wokalno-Aktorskim, a już ma za sobą kolejna dobrze ocenioną partię sceniczną.

Choreograf Włodzimierz Traczewski głównie jako autor opracowania ruchu scenicznego stworzył chyba najlepszą pracę w swoim dotychczasowym dorobku. I wreszcie scenograf Andrzej Sadowski. Podziwialiśmy ładne, nie "mundurkowe" kostiumy, ale przede wszystkim świetny pomysł dekoracji na naszej nieproporcjonalnie małej w stosunku do wielkości widowni scenie; Sadowski potrafił przy pomocy wymiany kilku zaledwie elementów w jednej stałej konstrukcji przenieść akcję w parę sekund spod frontonu opery, pod drzwi szynku, z profesorskiej biblioteki - na tor wyścigów konnych itd. Tutaj należy się od widzów specjalna pochwała dla teatralnego zespołu montażu dekoracji, który pod kierunkiem Zbigniewa Polakowskiego tak sprawnie i błyskawicznie działał przy zmianach aż kilkunastu odsłon.

Nie sądzę, abym musiała Czytelników namawiać do obejrzenia spektaklu, którego nie waham się nazwać "bombą sezonu". Natomiast obserwując stuprocentową frekwencję na premierach obu obsad radzę już dziś pomyśleć o kupnie biletów, bowiem to przedstawienie trzeba zobaczyć!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji