Artykuły

"Pigmalion z musicalu"

Bywa, proszę państwa, ze ktoś popada w taki zachwyt nad własnym dziełem, że nie może od niego oderwać oczu i pragnie, by inni je również podziwiali Nie wiadomo, czy zaczęło się to od króla Cypru, Pigmaliona, który po amatorsku uprawiał rzeźbiarstwo (nie wykluczam, że ze szkodą dla sprawowania rządów). Po wyrzeźbieniu posągu pięknej dziewczyny tak się w nim zakochał, ze błagał Afrodytę, by mu istotę równie piękną naraiła za żonę, bogini zaś doszła do wniosku, że najpraktyczniej będzie po prostu ożywić posąg.

Jak układało się życie Pigmaliona z istotą powołaną do życia - o tym mitologia milczy, nie dziwi więc, że znany z przekory brytyjski dramaturg irlandzkiego pochodzenia, jeden z najsławniejszych autorów swojej epoki, Bernard Shaw, postanowił tego dociec. Uwspółcześnił więc mit o Pigmalionie, podstawił w miejsce króla profesora fonetyki i wielkiego ekscentryka, profesora Henry Higginsa, który umyślił sobie w celach naukowego eksperymentu natchnąć wzniosłym duchem dość prymitywną osóbkę, uliczną kwiaciarkę Elizę Doolitle, uczynić z dziecka londyńskiego przedmieścia światową damę przez pokonanie najtrudniejszej z przeszkód, jeszcze trudniejszej niż dobre maniery, jaką stanowi; dla człowieka z "nizin" poprawność języka literackiego. Komedia Shawa święciła przez wiele lat triumfy na całej kuli ziemskiej, w tym również w Polsce i bywa grywana z powodzeniem do dziś, największy jednak sukces wątkowi Pigmaliona zapewniła musicalowa adaptacja, znana pod tytułem "My fair lady", będąca współczesnym dziełem Fredericka Loewego i Alana Jay Lernera, która miała swą głośną premierę w 1956 r. na nowojorskim Broadwayu.

Największym odstępstwem od pierwowzoru pozostało zakończenie, w przeciwieństwie bowiem do Shawa, który nie wierzył, by Eliza mogła zaznać szczęścia przy boku despotycznego i zadufanego w sobie profesora, autorzy musicalu uznali, że losy tych dwojga zrosły się nierozdzielnie w ciągu miesięcy wspólnej udręki. Co prawda sama scena końcowa przedstawiając pokorną Elizę przynoszącą swemu panu i władcy domowe pantofle, choć zadowala naszą próżność męską, musi być uznana, gwoli sprawiedliwości, za sprzeczną z... ideami emancypacji kobiet...

Przedstawienie wyreżyserował w Teatrze Muzycznym dobrze znany łodzianom i wielce przez nich lubiany Andrzej Żarnecki, dość rzadkie połączenie aktora dramatycznego o dobrze wyszkolonym głosie, a kierownictwo muzyczne objął szef placówki Rajmund Ambroziak. Trzeba z zadowoleniem stwierdzić, że to kolejne ostatnimi czasy odstępstwo od konwencji tradycyjnej "operety" wymuszające na wykonawcach komediowe aktorstwo będące nie do pogodzenia z operetkową sztampą - nie tylko wyszło zespołowi na dobre, ale też ujawniło znów (jak w "Skrzypku na dachu"), że duża część zespołu z przekonaniem wypełnia te zadania.

Z głównych postaci najważniejsza jest, moim zdaniom, kwiaciarka Eliza, ponieważ musiała roztoczyć przed widzem cały przebieg stopniowego przeobrażania się z "poczwarki w motyla" (według ulubionego zwrotu dawniejszych recenzentów). Hanna Matyskiewicz przeprowadziła tę metamorfozę z należną wiarygodnością, ujawniając też poczucie humoru i szeroką skalę środków od charakterystyczno - komicznych po czysto brzmiący liryzm, w doskonałej symbiozie aktorstwa ze śpiewem, który mógł zadowolić słuchaczy pięknym brzmieniem wprawnego głosu, muzykalnością frazy i nienaganną techniką wokalną. Doprawdy trudno się dziwić Higginsowi, że ostatecznie uległ urokom tej postaci.

Ze swoich również złożonych zadań wywiązał się Żarnecki ze swobodą i błyskotliwością, a przede wszystkim zbudował konsekwentną, spójną postać człowieka pełnego nonszalancji wobec własnego środowiska i lekceważenia wobec ludzi z tzw. wówczas "nizin", co w przekonujący sposób uzasadniało wewnętrzne opory, z jakimi przyszło mu się borykać, nim zdołał dostrzec w Elizie godną siebie partnerkę. Chwilami jednak odnosiłem wrażenie, że partia wokalna była dla niego zbyt nisko napisana i z tego powodu średnica nie brzmiała zbyt nikle.

Nie mniej popisową rolę Alfreda Doolitla, ojca Elizy stworzył Zbigniew Bobowski, pełen przebiegłości cynizmu domorosły filozof z lumpenproletariackim światopoglądem. Znakomicie zwłaszcza interpretował wokalnie i aktorsko "Mały szczęścia łut".

Ale znamienne, że gdy rzecz toczyła się między tymi trzema postaciami, miało się poczucie całkowitego przełamywania sztywnych konwencji operetkowych, gdy natomiast w akcję wkraczały inne osoby, np. Pułkownik Pickering (Jerzy Nejman), skądinąd dobrze wydający wokalno-aktorskim warsztatem, ulatniała się atmosfera musicalu. Z pozostałych wykonawców, mających zadania zarówno aktorskie, jak i wokalne wyróżniłbym przede wszystkim Ireneusza Jakubowskiego (Freddy Eynsford--Hill). Wyraziście i sprawnie ruchowo przebiegały sceny zbiorowe.

Dekorację pomyślano funkcjonalnie, gdyż poza bocznymi schodami i centralnymi drzwiami traktowała pozostałe elementy wymiennie, zależnie od potrzeby i stosunkowo sprawnie. Kostiumy gustowne, z natury rzeczy były nie tak strojne, jak w typowej operetce.

Orkiestra towarzyszyła solistom czujnie i precyzyjnie, dobrze brzmiały chóry. Słowem, przedstawienie pieczołowicie przygotowano i można je uznać za jedną z lepszych premier łódzkich rozpoczętego sezonu. Ten musicalowy Pigmalion ma, jak przypuszczam, wszelkie szanse by jak najdłużej utrzymywać się w repertuarze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji