Artykuły

Na życzenie widzów: musical w operze

Łódzcy widzowie kochają musicale. Teatr Wielki, który pokazał w weekend premierę "My Fair Lady", za kilka dni zacznie sprzedawać spektakle styczniowe. Inscenizacja Macieja Korwina ma szansę być hitem repertuaru.

Przy powstaniu "My Fair Lady" pierwszy głos nale­żał do Bernarda Shawa, brytyjskiego dramatopisarza naturalisty. Jego "Pigmalion" o przemianie prosta­czki w damę zainspirował wiedeń­skiego muzyka Fredericka Loewego i nowojorskiego literata Alana Jaya Lernera. Ich najsłynniejsze dzieło powstało w 1956 r. Opowieść o Elizie Doolittle, ulicznej kwiaciarce, którą bierze na wychowanie profesor Higgins, biła na Broadwayu rekordy po­pularności.

Od 1964 r. Eliza ma słodką buzię Audrey Hepburn. Głośną ekraniza­cję George'a Cukora nagrodzono oś­mioma Oscarami. Teatrom nie jest łatwo z nią rywalizować. Młode po­kolenie łódzkich widzów chodziło jeszcze w pieluchach, kiedy w mie­ście grano "My Fair Lady". Po pre­mierze Muzycznego z 1986 r. pojawi­ła się jedynie ubiegłoroczna realiza­cja amatorskiej grupy Verde.

Zanim Teatr Wielki pokazał utwór Loewego, poradził się widzów. W przeprowadzanej ankiecie na te­mat repertuarowych potrzeb najwię­cej osób (27 proc.) zakreśliło musi­cal. W ostatnich latach publiczność nie widziała tu żadnego, a nie istnie­je chyba w teatrze muzycznym for­ma bardziej przez nią uwielbiana. I bardziej niewygodna dla wykonaw­ców.

Prawdziwie amerykański gatunek pomieścił w sobie cały alfabet form muzyczno-tanecznych, sceniczne fajerwerki i powagę aktualnej wypowie­dzi społecznej, nostalgiczną opowieść z nędznych murzyńskich dzielnic i rewiowy blichtr. Śpiewacy muszą tań­czyć, tancerze śpiewać, a wszyscy ra­zem powinni umieć grać. Nawet naj­piękniejsza barwa to za mało jeśli ak­tor nie stworzy pełnokrwistej posta­ci Niejedna hollywoodzka kariera ak­torska rodziła się w musicalu.

W łódzkim spektaklu wykonaw­cy poradzili sobie nadspodziewanie dobrze. Obsadę tworzyli artyści z Wielkiego i Jaracza, a także goście z gdyńskiego Teatru Muzycznego i warszawskiej Romy. Aktorsko błysz­czał Wojciech Paszkowski jako Higgins. Surowy mizogin w ostatnich par­tiach miękł od niewypowiedzianej miłości. Rolę Elizy powierzono Pa­trycji Krzeszowskiej i Karolinie Trę­bacz z Gdyni, choć realizatorzy nie powinni mieć żadnych wątpliwości, komu się ona należy. Trębacz nie za­chwycała ani wokalnie, ani teatralnie. Tymczasem młoda łódzka wykonawczyni to dynamit. Śpiewa wybornie, a jej siłą jest nie tylko głos. Niejedna aktorka dramatyczna może zazdro­ścić Krzeszowskiej wyczucia sceny i naturalnego blasku. Z wdziękiem tu­pie nóżką jako buńczuczna kwiaciar­ka, a kiedy pojawia się po przemia­nie, trudno uwierzyć, że to ta sama osoba.

Popis absolutny należał jednak do Grzegorza Szostaka jako ojca Elizy. To najbardziej wyrazista figura spekta­klu, zbudowana w równowadze mię­dzy rubasznością śmieciarza a mądrością ulicznego filozofa. Rolę dzielą Bernard Szyc i Robert Ulatowski.

Inscenizacja Macieja Korwina nie wstrząsa posadami gatunku, nie otwie­ra bezkresnych przestrzeni nowator­stwa. Utrzymana w klasycznym broadwayowskim klimacie wiernie realizu­je zasady konwencji. Trzyma rytm, ba­wi, gdzie trzeba. Efektowne zabiegi plastyczne zastępuje płaska scenogra­fia w kilku zmianach, ilustrująca skró­towo biedną londyńską dzielnicę czy wnętrze biblioteki w XIX-wiecznym stylu. Nacisk kładzie się na role, różnorodność środków aktorskich, swo­bodę ruchu i śpiewu. To solidnie przy­gotowana rozrywka. Bo nikt nie uda­wał, że chodzi o coś więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji