Artykuły

Rodzynki w dziwnym cieście

Od dłuższego już czasu przestałem w tej rubryce oceniać szczegółowo programy telewizji, bo w rzeczy samej coraz to trudniej robić, i zadanie coraz bardziej beznadziejne. Jakich kryteriów używać do tak dziwnej materii? Jaki jest cel i sens tej sieczki, poza wypełnieniem czasu? Ileż padało wielkich przymiotników, mających się do prezentowanych rzeczy jak pięść do nosa. Coraz trudniej oceniać z jednostkowej pozycji emisje dobre z koszmarnymi, a wśród tych, dobrych najróżniejsze, od Sasa do Lasa, z różnych stylów, szkół, epok, poziomów i gustów. Tak wygląda twórczość zbiorowa dla zbiorowości, anonimowa w tym sensie, że jeśli jeszcze poszczególne pozycje mają swoich autorów, o tyle twórców programu jako całości ani cienia - jest to jakaś wypadkowa zróżnicowanych sił i spojrzeń - jakich? A tu w dodatku krytyk pisze, iż po namyśle doszedł do przekonania, że nie ma co robić różnych programów dla różnych grup odbiorców, jeno że trzeba robić wszystko dla wszystkich. Wciąż mity i formułki zastępują w myśleniu rzeczywistość i za grosz logiki, czy uznania doświadczeń. Złudzenie, że społeczeństwo nasze jest egalitarne kulturalnie (bo różne poziomy kultury, to zło kapitalizmu) i wobec tego orientacja na statystyczną większość. Cóż z tego, że większość będzie zawsze miała mniejsze wymagania, że wszystko dla wszystkich - to znaczy gorsze dla większości... Więc też postępuje ów proces prowincjonalizacji, oficjalnienia i nudy. Można wybierać rodzynki, coraz rzadsze, lecz nie będzie to oceną programu.

Były bowiem w ubiegłych tygodniach, czy miesiącach, rzeczy dobre, ale jak je objąć wspólnymi kryteriami oceny? W Teatrze TV mieliśmy doskonałe przedstawienie fredrowskiego "Męża i żony", w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego, ze świetnymi rolami Lipińskiej, Zapasiewicza, Wardejna. Wniosek stąd tylko, że Fredro jest bezcenny i wystarczy doświadczony reżyser oraz odpowiednia obsada znakomitymi aktorami. Jest to oczywistość, truizm artystyczny, żadnych innych wniosków stąd nie ma, tylko ten jeden, prosty. A przecież odnosi się to nie tylko do Fredry.

Z dalszych premier ciekawszych czy ambitniejszych, które pozostały w pamięci trwalszym wzruszeniem artystycznym, mieliśmy spektakl "Molierówny" J. Anouilha, w reż. I. Gogolewskiego, znaczny nawet nie tyle dzięki zawartości - boć to połączenie ogranych wątków pseudo-Pygmaliona, miłości starego artysty do wychowanicy, z wieczną mitologią światka kulis aktorskich, teatralnego zakonu, wielokrotnie już eksploatowaną na użytek profanów - i nie dzięki wartości samej sztuczki, choć Anouilh jest przede wszystkim zręcznym i biegłym majstrem - ale z racji ambicji aktorskich, gry Gogolewskiego tudzież Wiesławy Mazurkiewicz oraz tego, co w TV najrzadsze - znakomitego debiutu młodej obiecującej aktorki Ewy Dałkowskiej w roli tytułowej. To dzięki niej pamięta się ten spektakl. Następnym widowiskiem, które się pamięta, była bodajże dopiero telewizyjna premiera brechtowskiej "Kariery Artura Ui", w reżyserii Jerzego Gruzy. Zapamiętało się ją i dzięki osobie reżysera, jednego z najlepszych mistrzów telewizji, od tak dawna nie oglądanego przy teatralnym warsztacie, i z racji tego, że trudno się wyzwolić spod sugestii głośnej inscenizacji tejże sztuki w teatrze żywym, z niezapomnianą kreacją Łomnickiego, a więc ciekawość budziło, jak można to zrobić inaczej. Zapamiętało się ten spektakl - a przynajmniej na mnie wywarł od tej strony największe wrażenie - jako nareszcie widowisko autentycznie telewizyjne, to znaczy z mistrzowskim i zupełnie specyficznym operowaniem kamery, budowaniem wizualnego planu, scenografii, rytmu obrazów. Gruza pokazał, iż to jest odrębna sztuka, i że odnosi się zupełnie inne wrażenie, niż przy utrwalonym kamerami zwykłym teatrze. A więc spektakl ten zapamiętałem głównie od strony wzrokowej, owej sugestywnej i brutalnej wizji gangsterskiego świata, jakby ożywionej fotografii z tygodników z lat trzydziestych, z owym rytmem ostrych ekspresjonistycznych zderzeń, z owym klimatem histerii, napięcia i grozy. Mniej klarownie tam wyszła być może dramaturgiczna ewolucja postaci, przekształcanie się i wyrastanie gangstera w dyktatora, bardziej uderzała (mnie przynajmniej) plakatowa w dobrym sensie ilustracja klimatu, stylu i określonych historycznych wydarzeń (szantaż, likwidacja Roehma, morderstwo Dolfussa). Obok świetnej, choć tak innej kreacji Marka Walczewskiego zimnej, na pograniczu obłąkania, to sprawno-bezwzględnej, to znów ekshibicjonistyczno-rozmamłanej, szmirowato-tandetnej w wydaniu fryzjerskim, a chwilami znów niemalże szekspirowskiej, dzięki wielkiej retoryce brechtowskiego wiersza, jego lapidarności - mamy tam scenę między mordercą a wdową (jakby żywcem przeniesioną z "Ryszarda"), obok więc tytułowej roli zwróciła tamże uwagę nowa, ciekawa twarz Ewy Szykulskiej.

A z drugiej strony, przy tych rzadkich rodzynkach, dziesiątki premier, każda z innej parafii, i w większości w dosłownym sensie w skali parafialnego teatrzyku, potwierdzających przekonanie o coraz bardziej prowincjonalnym poziomie teatru telewizyjnego jako całości. Płaskie, bez polotu, i grane bez jakiejkolwiek iskry, często wręcz "skopane" aktorsko, czy wymęczone reżysersko próby bezbarwnego weryzmu wybitnych skądinąd Amerykanów - pusty melodramatyzm sztuki "Wszyscy moi synowie" A. Millera, w reż. J. Kulczyńskiego, czy spektakl "W domu z powrotem", według "Żołnierskiej zapłaty" W. Faulknera, w reż. J. Warmińskiego, gdzie trudno by się doszukać Wielkiego Autora, czy scenki rodzajowe "z codzienności", w gatunku "Przystanku autobusowego" Williama Inge, w reż. S. Wohla, daremna próba przejęcia lutni po wspaniałej Marylin Monroe (bo to jej rola w filmie pod tym tytułem dźwignęła ową sztuczkę).

Przede wszystkim widz, pełen ufności, a w ślad za nim felietonista-krytyk, chcieliby zapytać, zdezorientowani: dlaczego akurat te sztuki, ci autorzy, te przedstawionka? Dlaczego dwuznaczna w swojej moralnej wymowie bajeczka pt. "Bunkier" A. Decoux wybrana została przez reżysera R. Wionczka i obsadzona tudzież zagrana tak, że otrzymaliśmy pogranicze kiepskiego kabaretu? Po co było akurat wyciągać melodramacidło J. A. Kisielewskiego "Karykatury" (w reż. J. Słotwińskiego) o tym, jak to ze służącą miał dziecko, ale przed panną "z salonu" to ukrywał... Czy przez pietyzm, że nic z dorobku naszego nie uronimy? Żeby przypomnieć społeczne tradycje naszej literatury? Zdajmy sobie sprawę, bez przesady, że owe społeczno-moralistyczne tradycje naszej literatury w przeciętnych realizacjach tkwiły w prowincjonalnym zaduchu powiastek z kalendarza, naiwnych, sentymentalnych, rzewnych. I że nic się z nich nie odchucha ku edukacji współczesnej XX-wiecznej młodzieży. Trzeba było być Prusem, żeby z historyjki o miłości sklepikarza do arystokratycznej klientki zrobić "Lalkę"... Czasem dość skromne zamierzenie przynosi niespodziewany sukces. Tak np. jako dość wiarygodną artystycznie odebrałem adaptację sceniczną "Ziemi obiecanej" Reymonta, zrealizowaną przez T. Worontkiewicza, ukazującą prawdziwy klimat i charaktery łódzkich "zdobywców" sprzed wieku; prawdziwie, bo z całą drapieżnością i bez literackich upiększeń. Czy też publicystyczną, umowną - ale inteligentnie i z nerwem pokazaną sztukę Oldrzicha Danka "Człowiek z dżungli", w reż. Aliny Obidniak, rzecz w dobrym, współczesnym, telewizyjnym stylu. A obok tego, ni stąd ni z owąd moralitet Ingmara Bergmana "Malowidło na drzewie", w reż. S. Hebanowskiego, spektakl nawet wizualnie piękny - ale dlaczego akurat to? I spójrzmy na wszystko razem.

Jaka jest właściwie koncepcja tego teatru "ze wszystkim do wszystkich"? Czy ulegamy modom, czy też je kształtujemy? Czy mamy jakąś własną ideę kultury?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji