Artykuły

Pan od dna słów

"Babski wybór" w reż. Józefa Opalskiego na Scenie Fundacji Starego Teatru w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Co po naszemu znaczy góralski zwrot objesić się? Nieudolne, szkolarskie, fatalne pytanie.

Rzecz jasna, objesić się to po naszemu tyle, co - powiesić się. Owszem, ale taki truizm jest dobry tylko w zwyczajne, szare dni. Ślizgamy się wtedy po naskórku słów, gdyż do skarlałego szczęścia wystarcza nam, jak się rozumiemy, piąte przez dziesiąte albo, co na jedno wychodzi, trzecie przez dziewiąte się nie rozumiemy. Ale bywają też dni niezwyczajne, nie do podrobienia, kiedy w słowach tkwi dno ludzkich wzruszeń, co już nie potrzebują słów. Na przykład - rezygnacja, na przykład - strach. Gdy podhalańską prozę Kazimierza Tetmajera mówi Jerzy Nowak, mamy właśnie taki dzień, mamy wieczór fundamentalnie jasny, mamy 55-minutowy seans słów, co nabrały naszego mięsa, krwi, kości i nerwowych włókien.

Gdy mówi Nowak, słowom jakby nie wystarczały ich suche, słownikowe znaczenia. Gdy Nowak mówi objesić się, zwrot ten tyleż znaczy, co - jest. Jest nagłą, matową mgłą na wielkich, szeroko otwartych oczach miniaturowego pana, kruchego jak uśmiech Pinokia, pana, który nosi biały, lniany garnitur. Przyszła matowa mgła rezygnacji i strachu, gdyż pan kruchy jak uśmiech Pinokia na chwilę jest zupełnie innym panem. Jest góralem. Gramoli się tatrzańską percią, dźwiga za pazuchą zawiązany w pętlę sznur, przygląda się świerkom, bada jakość gałęzi - szuka litościwej. Bo już dalej nie da się tak, bo życie nie smakuje, wszystko jedno, skąd się ten ciężar wziął, ale nie można już dalej oddychać tak ciężko. Objesić się... Zaledwie 10 liter. Jak się okazuje, jest w nich nie tylko wyschnięty tusz. Jest w nich dno - tysiące dni i nocy oddychania. I jest ta sekunda nagłej, matowej mgły na wielkich oczach oraz litościwa gałąź. Jest w nich wszystko.

A słowo gdowa? To błyszczące plastry łez na tych samych oczach wielkich, wciąż tak samo szeroko otwartych. W pięciu literach gdowy też jest wszystko. To znaczy miłość, dno miłości. Panu kruchemu jak uśmiech Pinokia wcale nie chce się śmiać, bo ściśnięte gardło jego rozsadzane jest przez opowieść o wdowie, która na mrozie kamienieje pod płotem. Pan w białym, lnianym garniturze, jest tam z nią. I tak, jak ona, nie odwraca głowy, nie odwraca serca od syna, który wprawdzie wdowę wyrzucił z chałupy, skazał na skamienienie, ale przecie zawsze to syn, kość z kości i krew z krwi, jakże więc go nie kochać mimo wszystko? Gdowa to też jest bezradność dłoni pana kruchego jak uśmiech Pinokia. Chciałby przecież zdjąć białą, lnianą marynarkę, chciałby nią okutać stygnące życie, ale tego nie można. Duch opowieści zabrania włażenia z buciorami szlachetności w opowieść o bezwzględnych prawach serca i bezwzględnych prawach braku serca. Wszystko, co tutaj dozwolone, to być blisko, bardzo blisko, i pozwolić, by rozsadzające ściśnięte gardło słowa zamarzały, wolno zamarzały do końca życia pod płotem, do ostatniej kropki.

Rzecz jasna, nie przejdziemy przez wszystkie słowa, ale uwierzcie - w przedstawieniu "Babski wybór" z każdym słowem w ustach Nowaka sprawy mają się tak samo alchemicznie. Bo to, owszem, jest alchemia ścisła - i tyleż aktorska, co ludzka w istocie. Nie mnie wyrokować o szczęściu bądź nieszczęściu Nowaka, ale jego szczęście chyba nigdy nie było skarlałe, bo jemu chyba nigdy do szczęścia nie wystarczały banalne ślizgi wyłącznie po naskórku słów. Jak tu się zatem dziwić, że tak niewiele mu na scenie potrzeba, by ulepić świat cały. Ot, jednym gestem intonacyjnego prestidigitatora wyciąga z kapelusza gardła całe naręcza królików życia zawsze pełnego.

Józef Opalski zna tę magię, wiedział, gdy reżyserował uszyty z czterech opowiadań Tetmajera seans, wiedział doskonale, że nie wolno przeszkadzać magii, że nie wolno Nowaka zagracać scenografią, gubić go w papuzich kostiumach, zagłuszać muzyką, ani też fajdać jego aktorskiej czystości jakimś niepoczytalnie barokowym ruchem scenicznym. Wiedział, że tutaj trzeba, jakby rzekł poeta, trzymać straż z palca przed swym inscenizacyjnym jęzorem.

Na scenie więc - prawie nic. Tylko Nowak, czyli jubilat - wszak to już 55 lat, jak jest w teatrze!, tylko młody, taktownie w swej narracji wycofany, cały w głębokich brązach, Maciej Małysa jako mistrz ceremonii, oraz Lesław Lic, od czasu do czasu dyskretnie muskający klawisze pianina. Jeszcze góralskie sprzęty: komoda, krzesło, ciupaga i butla pełna gorzałki, jeszcze gliniane kubki, harmonijka ustna i drewniane ptaki u powały. To wszystko. Krócej mówiąc - Nowak, prawie nic i słowa Tetmajera. Czyli rzeczywiście wszystko. Lęki i radości, tragedie i komedie, diabeł jak malowany i śmierć twarda jak sopel, groteskowo urażony Pan Niebieski, który w nerwach burzę tworzy i koszmarny synalek, co matce każe brnąć przez śniegi, przebiegłe baby i głupie chłopy, tysiące dni czyjegoś życia i tysiące nocy czyichś snów koszmarnych. Nagła, matowa mgła, iskry szyderstwa albo błyszczące plastry łez, a wszystko to na wielkich, szeroko otwartych oczach. Świat, co się zowie, świat od razu cały, mięsisty, bez luk. Świat pana kruchego jak uśmiech Pinokia, pana w białym, lnianym garniturze, pana, który posiadł magiczną moc schodzenia na dno słów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji