Artykuły

Miód szczerozłoty polski

Źle o nas piszą... My Polacy lubimy nie tylko sielanki. Także komplementy. Eksplozja wyzwisk i oszczerstw na nasz temat na Zachodzie skonfundowała co niektórych. Co to będzie, zapytała z wyraźną troską pewna pani na pewnym zebraniu.

Co to będzie? Był czas, kiedy mówiono o nas dobrze. Aż nudność wzbierała od tych słodyczy. Aż w głowie kręciło się od kadzideł. Były czasy, były czasy, kiedy pisano o nas dobrze. A nawet bardzo dobrze. My jednak na tym wszystkim wychodziliśmy bardzo źle. To nie paradoks. Leży w zwyczajnej kolei rzeczy, że ktoś, kto dla kogoś wyciąga kasztany z ognia, przeważnie wypada na tym źle. Jest chwalony, ale musi ponieść konsekwencje. Czasem przykre, czasem rujnujące.

Co to będzie? Im bardziej stajemy się gospodarzami we własnym domu, tym bardziej wywołujemy furię. Pokrzyżowaliśmy pewne rachuby. Zepsuliśmy szereg nieźle pomyślanych interesów. Kto by na miejscu tamtych nie wpadł we wściekłość? Ciskają w nas oszczerstwami i wyzwiskami. Że nacjonalizm, szowinizm, zamordyzm, antysemityzm, co tam jeszcze. Rozumiem tę złość i myślę, że nie tyle argumenty i tłumaczenie się z naszej strony, ile raczej czas i fakty mogą ją uleczyć. Jak to powiedział ostatnio Piasecki w Sejmie: im prędzej skończymy samooczyszczanie naszego społeczeństwa i jego mechanizmu kierowniczego z antypolskich ingrediencji, tym prędzej zrozumieją, że rzecz jest bezpowrotnie stracona. I jak to bywa: dadzą spokój.

MIÓD SZCZEROZŁOTY POLSKI

To, co piszę, nie jest jakimś "upolityczniającym wtrętem" do tego felietonu. Oglądałem w czasie świąt trzy pozycje programu telewizyjnego, ładne, dobre, potrzebne rzeczy i cały czas refleksja o tych sprawach chodziła mi po głowie.

Zarzucają nam nacjonalizm, szowinizm, antysemityzm, ostracyzm, ksenofobię i takie inne rzeczy... A oto jakaż olbrzymia ilość ludzi, którzy z tych czy innych powodów utracili ojczyznę, odnajdywali ją - w Polsce. Przypomniał co świetniejsze nazwiska z tej długiej listy Józef Cyrankiewicz w swym niedawnym przemówieniu sejmowym.

Jakaż chłonna, jakaż urzekająca musi być ta kultura polska, skoro umiała zniewolić nawet tych Rosjan i tych Niemców, których po rozbiorach kierowano na naszą ziemię właśnie po to, aby unicestwiali naszą osobowość narodową, aby wykreślali nasze imię z listy żyjących narodów Europy. Jakże szeroka, prawdziwie uniwersalna, musi być ta kultura, skoro tylu Niemców, Rosjan, Żydów stawało w rzędzie jej wybitnych twórców nieraz już w pierwszym pokoleniu po asymilacji.

Mieczysław Kurzyna napisał kiedyś o kimś: "On jest chory na bardzo polską chorobę: otóż nie lubi Polaków". Ten paradoks ma szersze znaczenie. Mamy skłonność do autokrytycyzmu. Namiętnie rozprawiamy o naszych wadach narodowych. Z różnych "spowiedzi" i "monologów wewnętrznych polskich" sporo amunicji czerpią ci, którzy chcą nas w świecie zohydzić, bo to leży w ich takim czy innym interesie. Przypomnijmy w tym względzie kłopoty profesorów historii z tzw. szkoły krakowskiej w drugiej połowie XIX wieku. Jak wypalić rodakom w twarz cierpkie verba veritatis, a jednocześnie nie dać sposobności dla różnych polonofobów, których i wtedy nie brakło...

Predylekcja do roztrząsania narodowych błędów i wypaczeń, polskich grzechów głównych i powszednich - jest w moim przekonaniu czymś nie tylko sympatycznym. Świadczy także o młodości i prężności narodowego organizmu. I o czymś jeszcze: o poczuciu roli i obowiązku wobec ludzkości, dla której my Polacy mamy zrobić jeszcze niejedno. Stąd to ciągłe przymierzanie się do najwyższego diapazonu, stąd to impulsywne często samoniezadowolenie, żeśmy wciąż nie tacy, jakimi nie tylko chcemy, ale i powinniśmy być.

Ale to tylko jedna strona medalu naszej narodowej introspekcji. Jest także i druga, na którą dziś chciałbym zwrócić uwagę na tle paru rzeczy telewizyjnych, oglądanych w święta. Nazywam ją: "miód szczerozłoty polski".

PRUS, SIENKIEWICZ, FREDRO

Bo przecież nie to nasze - czasem nadmierne - samobiczowanie się jest magnesem, który przyciąga tylu, tylu ludzi do naszej kultury. Nie tu tkwi siła, która ludziom bez ojczyzny przynosi w darze Polskę i najgłębszy, najtkliwszy związek z jej historią, kulturą i klimatem psychicznym.

Gdzie zatem tkwi owo signum specyficum? Coś rdzennie polskiego, urokliwego, zniewalającego. Oto w sobotę przedświąteczną zobaczyliśmy "Katarynkę" Bolesława Prusa. Krytycy wybrzydzają trochę, że niezbyt szczęśliwie oddano literacką warstwę opowiadania; bardzo być może. Niezwykle natomiast szczęśliwie oddał Fijewski to, co stanowi moralną kwintesencję nie tylko tego opowiadania, lecz stylu prusowskiego w ogóle. Szczerozłota dobroć serca, szlachetność płynącą z odruchu, naturalna tak, jak naturalne jest powietrze i kwiaty na łące. Zarzucani różnymi "drapieżnościami" z importu, jakże dobrze się czujemy widząc trochę słońca i pogody, trochę ludzkiej dobroci, która nie tylko polega na tym, że jeden człowiek robi dobrze, lecz także i na tym, że człowiek ów umie spojrzeć na świat - na jego kłębiące się sprzeczności i tak trudno dające się rozsupłać zawiłości - z tej lepszej, pogodniejszej strony. Czujemy się tym lepiej właśnie dlatego, że owa dobroć, pogoda, ludzki sentyment - są moim zdaniem bardzo istotnymi elementami naszej tradycji kulturalnej. Nie zapominajmy, że polskim narodowym wynalazkiem jest rodzaj literacki zwany gawędą; coś, co jest bardzo człowiekowi przychylne; optyka zbliżona do oczu macierzyńskich, które tak chętnie widzą rzeczy dobre i tak zasłaniają się łzami, gdy trzeba spojrzeć na rzeczy gorsze.

A w niedzielę... Nie należę do entuzjastów "Tele-echa". Natrętna reklama wyrządziła i "Echu" i Dziedzicównie wiele szkody. Jej skutkiem były w przeszłości liczne i niebezpieczne przechylenia się w stronę jakby ostentacyjnego pozerstwa, straszne jakieś takie kołomyjsko-angielskie "kip smajling" - szklane uśmiechy i drętwe konwencjonalne słowa. To może się podobać pewnej kategorii publiczności; obawiam się, że ze swym krytycyzmem znajduję się w mniejszości; pocieszam się wszakoż, że jest to mniejszość doborowa; przegrywać w dobrym towarzystwie jest czasem rzeczą o wiele sympatyczniejszą niż wygrywać w tłumie wielbicieli Dziedzicówny i "Przekroju".

To jednak niedzielne "Echo" było napisane przez Henryka Sienkiewicza. Pomysł Dziedzicówny był znakomity: spotkanie publiczności z bohaterami "Pana Wołodyjowskiego". Nie z aktorami, ale z bohaterami właśnie. Polszczyzna Sienkiewicza! Kochałem ją zawsze, ale od czasów, kiedy zetknąłem się z Catem-Mackiewiczem (który znał na pamięć bardzo obszerne ustępy "Trylogii" i "Quo vadis" i jak umiał recytować...) doznaje wprost oszołomienia, gdy słyszę ten cudowny język.

Czy tylko zresztą język? Od niepamiętnych czasów toczy się spór co do istoty ekspresji werbalnej. Co ważniejsze, forma czy treść? Wszystko ważne, odpowiadam eklektycznie. Wszystko tu się podoba. Piękne słowa, z pewnością. Ale i te szczerozłote charaktery, ten podniosły, i wiemy dobrze - z własnego narodowego doświadczenia - że prawdziwy "styl polski": patriotyczny, wielkoduszny, na swój sposób wyniosły i patetyczny, na swój sposób miękki, bliski, bezpośredni. Po Sienkiewiczu oddycha się lżej i czyściej, trudna rada.

No i wreszcie poniedziałek: Fredro, "Pan Geldhab". Nazywanie go "polskim Molierem" jest moim zdaniem, bzdurą piramidalną. Fredro jest Fredro, Molier jest Molier. Nie piszę w tych notatkach recenzji, a przecież o Świderskim słówko powiedzieć trzeba. I to krytyczne. Za reżyserię i aktorstwo. Za reżyserię: że nie dostrzegł analogii, powiązań problematyki Geldhaba z dniem dzisiejszym. Co, proszę? Że nie ma żadnych, bo epoka książąt szukających posagu minęła. Fakt, minęła. Ale czy w dzisiejszej bananowej młodzieży nie zobaczycie Geldhabówny snobującej się w kawiarni na Sartre'a i takie rzeczy, a w domu po kryjomu do poduszki pocieszającej się Mniszkówną. Fenomen łączenia wulgarnego i prymitywnego wnętrza z powierzchownością, a jakże, superintelektualną jest fascynujący; pisał o tym kiedyś bardzo ciekawie Zygmunt Lichniak. Ale czy w dzisiejszych Geldhabach grasujących jeszcze na wielu eksponowanych stanowiskach lub z nich aktualnie strząsanych - nie można dostrzec tamtego pierwowzoru? Bo po co Świderski nadaje Geldhabowi ton jakby trochę molierowski, udziela mu czegoś z Arnolfa ze "Szkoły żon", skoro... Skoro my to tak dobrze znamy z mniej klasycznego doświadczenia.

Mimo to Fredro zajaśniał całym blaskiem swego słowa. Mogło być lepiej, ale cieszmy się z tego, co otrzymaliśmy. Na koniec refleksja uogólniająca. Ceńmy sobie po stokroć związki duchowe z szerokim światem; bez tego nie sposób, ale nie odmawiajmy także solidnej, własnej, najbliższej i krzepiącej najbardziej strawy duchowej z polskiego dziedzictwa. Inteligentny Francuz zna Moliera na pamięć. Inteligentny Rosjanin cytuje w potocznej rozmowie Puszkina, inteligentny Niemiec, gdy piszą artykuł na tematy gospodarcze, sięga po metaforę z Goethego. A jak u nas ze znajomością własnej klasyki? Czy przeniknęła w krwiobieg życia umysłowego? Czy stała się częścią składową naszych intelektualnych i emocjonalnych odruchów?

Trzeba żyć mocno własną historią, jeśli chce się mieć jakieś znaczenie w teraźniejszości. Trzeba tkwić mocno we własnym klasycyzmie, aby to, co tworzy się aktualnie, kiedyś po latach, otrzymało kwalifikacje na klasykę. Trzeba się czuć bardzo po polsku, aby liczyć się w skali ogólnoludzkiej. Nie tej skali ogólnoludzkiej, która wytwarza reklama służąca doraźnym interesom, której bohaterowie żyją życiem jednodniowych organizmów prymitywnych, lecz tej skali ogólnoludzkiej, która istnieje naprawdę.

Dobrze się stało, że świąteczny program Telewizji tak bardzo był nasycony owym "miodem szczerozłotym polskim". Jakaż różnica między "blokiem" z Bożego Narodzenia i Nowego Roku - a Wielkanocą. Na plus dla świąt wiosennych. Niechże ta wiosna trwa w Telewizji, niechże bardziej niż dotąd służy ona upowszechnianiu tych wartości, tych składników kultury polskiej - dla których mimo tylu nieszczęść, tylu cierpień, tylu trosk przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, mówimy sobie w chwilach najważniejszych: a przecież dobrze jest być Polakiem.

1) "Katarynka" - polski film telewizyjny wg noweli B. Prusa. Scen. Z. Skowroński. Reż. St. Jędryka. W rolach gł.: T. Fijewski, B. Horawianka, I. Nowocień, Z. Maklakiewicz i inni. Emisja dnia 13 kwietnia 1968 roku.

2)"Tele-Echo" z dnia 14 kwietnia 1968 roku.

3) Teatr Telewizji: A. Fredro. "Pan Geldhab". Reż. J. Świderski. Scen. W. Sieciński. Wykonawcy: J. Świderski (rola tyt.) oraz M. Lipińska, I. Gogolewski, W. Duryasz, Z. Mrożewski, B. Baer, L. Ordon, J. Orsza, Z. Obuchowski, L. Jabłoński i K. Janus. Premiera dnia 15 kwietnia 1968 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji