Artykuły

Wycieczka do Gdyni i na Hel

Pokpiwają koledzy z moich podróży sentymentalnych po Polsce, po jej prowincjach. Że się roztkliwiam, że chwytam powierzchnie zjawisk nie zaś ich głębie. Nie szkodzi. Naczy­tałem się ja już tych głębokich analiz specjalistów od terenu i zostały mi z nich kostyczne pejzaże fabryk, kominów i sal konferencyjnych.

PROWINCJA zaś - to przede wszystkim blis­kość ludzkich związ­ków, klimat wspólnoty, może nawet nie uświadamianej ale okrzepłej w wieloletnim są­siedztwie, wytworzonej przez generacje. Czemuż nie przyj­rzą się temu socjologowie! Czyż nie jest to równie świet­ny temat, jak załoga fabrycz­na? Tyle że zwykłe instru­menty badawcze nie za wiele mogą tu odkryć. Charakter bowiem zjawiska tkwi w je­go tkance psychologiczno-historycznej, w klimacie, który uchwycić może tylko pióro literackie. Dowodem na to niech tylko będą "Podroże do Polski" Jarosława Iwaszkie­wicza.

Oko mam raczej wredne, lata pracy w dziennikarstwie nauczyły mnie dostrzegać i załamania na świeżo wypra­sowanym obrusie. Widzę więc na tej prowincji więcej, niż mogłoby się wydawać z mo­ich notatek, ale po pierwsze - czego innego tam szukam, a po drugie - spisuję te no­tatki jakby w opozycji przeciwko naszej ukochanej sto­licy. Z jej natrętnymi ambi­cjami opiniotwórczymi, ze skłóconymi środowiskami, z owymi prometeidami, owymi Konradami i Kordianami co parę lat zmieniającymi ścież­ki swego pielgrzymowa­nia, z jej optyką, czy raczej lunetą, którą patrzy na resz­tę kraju przez owe oddalają­ce i pomniejszające szkła. A przecież tam, za rogatkami Warszawy, rozciąga się po­nad dziewięćdziesiąt procent Polski.

Nie myślę utrzymywać, że żyją tam sami aniołowie. Ale w olbrzymiej większości lu­dzie zapobiegliwej pracy, skrzętnego życia i, właśnie, życzliwości. Wynaturzyły się tylko co nieco owe różne zi­mowe i letnie stolice. Pazer­ne Zakopane, pazerniejący Hel, których mieszkańcom przekręciło się w głowie od powodzenia.

Jestem właśnie na Helu. Znam prawie każdy kamień te­go półwyspu. Dobre ćwierć wieku spędzałem wakacje w Chałupach, wioszczynie, pa­miętam, biedniutkiej, spalonej zresztą przez wojnę. I na mo­ich oczach dźwiganej przez Ka­szubów. Z mozolnego trudu ry­baków.

Nie byłem tu dość dawno. Panie Boże, domy kilkupiętro­we, wille jak smoki, kawiarnia pani leśniczyny włazi do zato­ki. Mój gospodarz, Eryk T., posiwiał, ale chłop jak rydz. Te­raz, zimą, żyje się tu jak przez całe pokolenia, pracą i rodziną. Wyparowują sezon turystyczny tłumy wczasowiczów, którzy wkrótce zaduszą ten wspania­ły kawałek Polski.

Erykowa, małżonka gospoda­rza, podaje na stół węgorze w sosie koperkowym, przysmak kaszubski, szykowany zwykle na święta. Eryk zaś to jest ten mądry chłop, który wali praw­dę w oczy i nie ukrywa nicze­go. I dobrych zarobków i tej szarpiącej Kaszubów z Helu niegospodarności rybami, które oni łowią i sprzedają swojej centrali. Popatrz pan, powiada, od Władysławowa do Juraty domy jak pałace, nigdy się tak tu nie mieszkało, Hel i jego mieszkańcy byli biedni przed wojną, byli biedni i długo po wojnie, teraz zaś jakby dobry wiatr wszystko odwrócił. Jak w tym wszystkim zmieścić ta­ki bałagan? Jak zrozumieć, że nasze kobiety marnują pół dnia w kolejce, żeby nam kupić gacie? Popłyń pan w morze bez gacił. I tak wszyscy pokręceni jesteśmy reumatyzmem...

Erykowi przytakuje kilku są­siadów, którzy właśnie nadeszli, ja jednak zbieram się w dro­gę, bo wiem, że większych gadułów jak helscy Kaszubowie nie ma. A czasu teraz mają sporo, odrabiają więc nie tyl­ko książki, gazety i telewizję, ale także gadanie.

Jadę ku Juracie. W Kuźni­cy nowe domy, kilometr dalej, na tak zwanej Syberii, niczym na Ursynowie warszawskim.

Jastarnia jak drugie Zakopane, tam chałupy zasłaniają góry, tutaj zatokę... I po raz setny pytam siebie, co za pokręcony i pokrętny jest ten mój kraj. Mąka na kartki, gaci nie ma, w mojej warszawskiej kamie­nicy lokatorzy wywalają śmie­ci na schody, ludzie bez przer­wy stękają, a od Tatr po Bał­tyk, w każdej prawie zapadłej wsi, takie zmiany.

To jest ta właśnie polska me­tafizyka, że powtórzę swój własny cytat. Bo już od czter­dziestu lat kochane państwo wmawia w nas swoje nieustan­ne posłannictwo opiekuńcze, kuca przed nami i wszystko chce brać na siebie. No wiec, po tych czterdziestu latach, te­raz, wychowani trochę jak w Jordanowskich ogródkach, ze wszystkim do niego, jak do pani matki. Wydałeś nas, to te­raz wychowuj. Nie ma sznurka - państwo. Autobus PKS się spóźni - państwo. Pijany kon­duktor - państwo. Fatalny film - państwo. Śmieci - państwo. Tak pojmowana relacja oby­watel - władza bierze się nie tylko z idealistycznych progra­mów, to także konsekwencja zawężenia bazy współrządzenia Pasywnej obecności i rad na­rodowych, i samorządów, i or­ganizacji terytorialnych i w ogóle niedostatecznej obecności ludzi w nieformalnych nawet związkach. Co zaś może inicja­tywa ludzka widać jak się wy­lezie z pociągu czy auta i połazi trochę po tej prowincjonal­nej Polsce.

I już jestem w Gdyni. Po­wiem tylko tyle, że mógłbym mieszkać w tym mieście. Po­kój mam w hotelu, który tak­że się "Gdynia" nazywa. Wspaniały. Tylko ta muzycz­ka! Na korytarzach, w salach restauracyjnych, w kioskach hotelowych, przy recepcji, nad recepcją, w każdym zakamar­ku snuje się z głośników ta fatalna muzyczka. Jak zresztą w całym kraju. W biurach, sklepach, samochodach, na basenie, na lodowisku, u pani kasjerki, na dworcu i u mo­ich kolegów redakcyjnych przez ścianę. Opowiadał kie­dyś dziennikarzowi Witold Lutosławski, jak to nie mógł znaleźć na wielkim lotnisku w Brukseli jednego kąta bez głośników. I wołał przerażo­ny o potrzebie ochrony czło­wieka przed agresją muzycz­ną. Kompozytor!

I co z tego? Co z tego gra­nia? W tym gdyńskim hotelu, gdzie właśnie stanąłem, od­bywa się przyjęcie ślubne. No i jak dochodzi co do cze­go, zapiewajły nie wychodzą poza burzę, co huczy wokół nas. Okazuje się, że ta edu­kacja muzyczna, tak nachalnie kolportowana, nie da­je rezultatów. Bo szkoła, bo szkoła podstawowa zaniechała właściwie nauki kultury muzycznej. Budowania jej zrębów. Asymilowania jej do ogólniejszej edukacji osobo­wej.

No tak, ja tu z inwektywa­mi przeciw muzyce, a przede mną wieczór w gdyńskim Te­atrze Muzycznym. Na szczę­ście - tam jest wszystko w porządku. Prowadzi go już trzeci sezon Jerzy Gruza. Pi­sze się o tej scenie coraz le­piej i myślę, że jej powodze­nie wynika ze świetnego słu­chu tego artysty. Na reper­tuar światowy a także mądre promowanie polskich propo­zycji. Pisałem zresztą już w "Trybunie" o "Widmach" według Moniuszki i Mickiewi­cza, recenzowałem przedsta­wienie "Madame Sans-Gene". Najnowsza premiera to "Skrzypek na dachu" Jerry Bocka. Kiedy byłem u Gruzy, "Skrzypek" przechodził próby generalne. Zobaczyłem więc raz jeszcze "Widma" i nie ża­łuję.

Następnego wieczoru w Te­atrze Dramatycznym, na pra­premierze sztuki Aleksandra Fredry "Brytan Bryś". No, może nie całkiem prapremie­rze, kto to jednak i kiedy grał był tę mało znaną bajędę dramatyczną autora "Zem­sty"? Grał ją w 1901 roku Kotarbiński w Krakowie i sztuka padła po dwóch przed­stawieniach. Dzieje się ona w nieznanej bliżej krainie i roz­grywa się wśród zwierząt. Nie pierwszyzna to była w lite­raturze, a jak wiadomo ucieczka w alegorie służyła często aktualnym odniesie­niom politycznym i społecz­nym.

Znawca i badacz twórczoś­ci Fredry, Stanisław Pigoń, utrzymuje, że "Brytan Bryś" wygląda na zagadkę i osob­liwy szyfr. "Jakimś zaś dziw­nym sposobem ustaliło się mniemanie, że zagadka to z tych, których rozwiązywać nie warto, jeśli szyfr, to taki, pod którym niczego ciekawego nie można się spodziewać". Tym chyba należy tłumaczyć fakt, że w nieubogiej przecież lite­raturze krytycznej o Fredrze nikt nad wynalezieniem klu­cza tutaj się nie trudził. I da­lej, dokonując analizy utwo­ru, Pigoń mówi, iż "nie ma wątpienia, że jest to odbicie nastrojów z początku kwietnia 1861 roku, przed pierw­szymi w Galicji wyborami do sejmu powszechnego".

No tak. Obawiam się, że teatr gdyński, wybiera­jąc tę sztukę, uległ po­kusie wniknięcia w sprawy publiczne przy pomocy środ­ków w miarę bezpiecznych. Fredro, XIX wiek, kostiumy, a na dodatek świat zwierząt. Spod tych futerek lisich, tych wszystkich cwanych zwierza­ków, idzie ku widowni jedno wielkie mruganie, wielkie perskie oko. Sami rozumie­cie. Rozumiemy, rozumiemy, wolimy jednak, gdy rozmowa jest rzeczowa i męska, bez kabaretowych uników. Przed­stawienie niby toczy się sprawnie, ostrzej jednak ba­wią się na scenie aktorzy, niż widownia. Ja zaś dość ucierpiałem, a cierpię zawsze, gdy w teatrze mam do czy­nienia z dziećmi lub zwierzę­tami. Tym ostatnim warto także przetrzepać skórę, by jeśli już chcą gadać jak lu­dzie, by więc artykułowały słowa czyściej i wyraźniej. Sztukę reżyserował Andrzej Markowicz. Mimo powyższych grymasów, trzeba mu oddać słowa uznania za wykonanie rzetelnej roboty teatralnej. Tak, tylko po co ona była?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji