Artykuły

Komedia niższa Fredry czyli Ciotunia

WIDOWNIA niemrawo reagowała na "Ciotuni", co trochę mnie dziwiło, gdyż sama bawiłam się doskonale. Podobno dzień przed tym było inaczej, przypusz­czam więc, że zadecydował po prostu do­bór widzów, oczywiście przypadkowy. W tym miejscu przypomina mi się anegdota, którą w swoich "Obrachunkach fredrow­skich" przytacza Boy - Żeleński. Otóż, gdy we Lwowie grano "Pana Jowialskiego", wśród rozbawionej i pękającej ze śmiechu publiczności siedział starszy pan, sam je­den chmurny i osowiały. W końcu wstał i zadając na głos pytanie: z czego oni właściwie się śmieją? wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Można by więc usprawiedliwić zielonogórską publiczność, która owego wieczora zebrała się w Teatrze im. Leona Kruczkowskiego na przedstawieniu "Ciotuni", tym bardziej, że "Ciotunia" to nie "Pan Jowialski", gdyby sam Fredro, znów według Boya, nie zrelacjonował swej obecności na tej komedii zgoła inaczej: byłem we Lwowie, gdy grano "Pana Jowialskiego". Wzięliśmy we trzech lożę na drugim piętrze, lecz przedstawienie szło tak powoli i koślawo, aktorzy tak ról nie umieli, tak niegodziwie grali, że doznałem uczucia, jak by mi kto kiszki szkłem piłował i zdawało mi się, że publiczność to uczucie podziela. Nie mogąc dłużej wytrzymać, wśród drugiego aktu wyszedłem z loży, drzwi zatrzasnąłem i uciekłem do domu...

Nic podobnego nie mogło by mieć miej­sca podczas zielonogórskiego przedstawie­nia i chociaż "Ciotunia" mało jest podobna do innych komedii Fredry, to w każdym razie i reżyser i aktorzy dołożyli starań, by widz bawił się dobrze i wróżę temu przed stawieniu duże powodzenie.

Fredrolodzy, nie zawsze zresztą zgodni byli co do tego, że "Ciotunia" to "niższa" komedia. Skoro się już zastanawiamy nad jej miejscem w twórczości Fredry, to warto może przypomnieć, że na przykład profesor Kucharski, mieszcząc się zresztą w swej ocenie wśród tych wszystkich, któ­rzy Fredrę albo pomniejszali albo powiększali, jakby on sam nie był dość wielki, napisał, mając na myśli jedyną poważną, a nawet podobno tracącą polityką sprawę w tej komedii, a mianowicie ów tajemni­czy pojedynek Edmunda, iż w "Ciotuni" cenzura zniszczyła jedno z wielkich arcy­dzieł Fredry, tak, jak z jego dorobku komediopisarskiego wydarła niejedną z wielkich możliwości artystycznych. Otóż reży­ser zielonogórskiego przedstawienia nie dał się zwieść owej sugestii, sprawa pojedynku potraktowana jest marginalnie, a sama komedia jest tym, czym była w zamierzeniu, historią amorów starej panny, a przy tym, jak to zwykle u Fredry, okazją do naszkicowania a nawet zarysowania grubą kreską galerii portretów, jak choćby Szambelana. Zacznę od tej posta­ci, a więc od aktora, bo dość mi jakoś obrzydło powszechne przypisywanie reżyserowi największej roli w przedstawieniu. Nie oznacza to oczywiście, że nie doceniam w pełni pracy pani BARBARY K. RADEC­KIEJ, która poprowadziła sztukę niezwykle czysto i klarownie, powiedziałabym w prawdziwie fredrowskim stylu, tym bardziej zaś jest to cenne, iż jest to debiut młodej reżyserki. A więc brawo i życzę dalszych, równie zgodnych z intencjami autora sztuk.

Powracam do Szambelana, którego za­grał ZDZISŁAW GRUDZIEŃ, może nawet nie zagrał, po prostu był Szambelanem, jedną z owych typowo fredrowskich po­staci, śmiesznych, może nawet bardzo śmiesznych, a jednocześnie i tchórzem podszytych i chytrych, których to cech i może jeszcze o wiele gorszych Fredro nigdy nie szczędził owemu światkowi szlacheckiemu, który na pozór traktował żartobliwie, nic nie pragnąc w nim zmienić, ani naprawić. Mówi się potocznie, że Fredrę grać nie trudno, wątpię jednak, czy to prawda. Czas już tak bardzo oddalił nas od tego świata, który na przykład jeszcze za Boya miał swoich epigonów, że chyba jednak niełatwo być tak autentycznym Szambelanem jak Grudzień. Niełatwo, zwłaszcza aktorom młodszej generacji, tak pięknie mówić wiersz fredrowski, jak czynił to Grudzień. Bez trudu mogę sobie wyobrazić, że kilka, no powiedzmy, kilkanaście lat te­mu, byłby również znakomitym Zdzisła­wem czy Edmundem, ale już sama ta myśl pogrąża mnie w smutku, że oto czas przemija tak szybko i właśnie Grudzień tak niedawno jeszcze młodzieńczy, dzisiaj grywa już szambelanów. Pociecha w tym, iż czyni to znakomicie.

A więc można być we Fredrze rodem z niego i można się też uplasować trochę obok, jak uczyniła to ze swoją Małgorzatą KAZIMIERA STARZYCKA - KUBALSKA. Rysując Ciotunię krwiście, drapieżnie, odrobinę na pograniczu groteski czy też farsy, której elementy nie tylko się w tej sztuce Fredry podkreśla, ale i odczuwa, miła pani Kazimiera wydawała się jakby chwilami zapominać, że jest przecież szlachcianką, a to do czegoś zobowiązuje, nawet jeśli ma się tak wiele śmiesznostek i niemniej naiwności. Dlatego może była panna Małgorzata postacią, której się tak szybko nie zapomina, której rzeczywiście poświęca się najwięcej uwagi, gdybyż jeszcze posiadała trochę więcej owej fredrowskiej miękkości, powiedziałabym, poczucia przynależności do swego stanu! Wyraźnie jednak zaznaczał się i to właściwie kon­sekwentnie zupełnie inny, albo może odrobinę inny rodowód tej postaci i mnie psuło to trochę obraz całości, bardzo autenty­cznej. Bo mieścili się w niej doskonale pozostali aktorzy, a więc przede wszystkim MAŁGORZATA MREŁA, jako pikantna pseudowdówka Alina, a jednocześnie, jak to ktoś z obecnych na przedstawieniu zauważył, doskonała naiwna, postać tak już rzadka wśród różnego typu naszych amantek. Nie odmówię sobie przyjemności, by z okazji tej właśnie roli i jej wykonawczyni nie zacytować raz jeszcze Boya, który recenzując "Śluby panieńskie", wystawione w Krakowie w 1919 roku tak napisał o Anieli: " rola tej amoureuse z polskiego dworku jest osobliwie trudna do zagrania. Jest ona bowiem i wcieleniem woli bożej - zupełnie jak Alina (dop. mój) - ma w sobie wdzięk, marzenie i poezję, wreszcie jest to polskie cielątko, którego rasa roz­pleniła się później tak szczęśliwie". Dziś te polskie cielątka zupełnie już wymarły i prędzej już spotkać Małgorzatę, niż Anielę czy Alinę, tę ostatnią zaś tylko na sce­nie. Odmienną w typie, ale taki przecież był zamysł autora, który zapewne znał i panienki nieco inne od owych cielątek polskich, pokazała nam swoją Florę HEN­RYKA BIELAWSKA - KAROW. Dużo wdzięku i przebiegłości, ale wszystko to rodem z galicyjskiego dworku. Najładniej może z młodych mówił fredrowski wiersz JAN KAROW, czuł się też jako Zdzisław bardzo swobodnie. Tej swobody, nieprzymuszoności brak było natomiast trochę ROMANOWI TALARCZYKOWI - Edmundowi, choć z przyjemnością stwierdzam, że aktor pracuje nad swoją dykcją i rezultaty widać nawet w komedii Fredry, gdzie jak mawiali fredrolodzy gra się przede wszy­stkim słowem. IRENEUSZ WYKURZ w niewielkiej rólce służącego to przykład, jak z takiej rólki, można zrobić rolę, a w każdym razie zwrócić na siebie uwagę.

Mam nadzieję, że nawet tym wszystkim, którzy nie bawili się na "Ciotuni" tak dobrze jak ja, podobać się przynajmniej musiały piosenki, skomponowane przez JA­NA ZIELIŃSKIEGO a nade wszystko stylowa, pastelowa scenografia w tym także piękne kostiumy projektu IZABELLI KONARZEWSKIEJ. Warto więc obejrzeć "Ciotunię"? Bardzo warto!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji