Białostocka Ciotunia
Bratanie się dzisiaj z postaciami fredrowskich komedii to rzecz trudna, jeśli nie niewykonalna. Świat, w którym obracał się hrabia Aleksander przeminął bezpowrotnie, a aktualność artystycznego i filozoficznego przesłania z tamtych czasów, utraciła swoją moc. Nie znaczy to wcale, że Fredry grać nie należy. Jest to wspaniała literatura i taką pozostanie. Można się jedynie zastanawiać, czy czas dziejących się polskich przemian sprzyja nowym, scenicznym realizacjom, czy też należałoby z tym nieco poczekać. Tomasz Grochoczyński, zwracając się do publiczności pisze, że "obłuda, donosicielstwo, zakłamanie i intrygi występują w naszym życiu codziennym ze wzmożoną siłą." Z pewnością tak.
TRZEBA JEDNAK dostrzec to, jak dalece intrygi fredrowskich bohaterów różnią się od tych, których dziś jesteśmy świadkami, a do obłudy i donosicielstwa nie sposób przykładać tej samej miary. Świat Fredry nie dzieli się na biały i czarny, "Cześników", "Jowialskich", "Papkinów" też nachodzą wątpliwości. Słabości ludzi mogą nam być wstrętne, ale możemy też odnosić się do nich z pobłażliwością. Fredrowska kpina potrafi być ciepła, nie jątrząca, jego krzywe zwierciadło deformuje ludzkie sylwetki, nie czyniąc z nich wcale potworów.
Białostocka "Ciotunia'' jest tego najlepszym przykładem. Choć trudno ją uznać za szczyt potencji twórczej Fredry albo oznakę iluminacji, którą przeżył reżyser, nadal bawi, śmieszy i wzrusza. Już przed wojną repertuar fredrowski był mocno ograniczony. Każdy z dyrektorów teatru miał swego kasjera i ten ostatni, w dużej mierze, decydował o tym, co pojawi się na afiszu. Trudno dociekać jakiego dyr. Jakimiec ma kasjera, ale jeśli umie on liczyć, to raczej się nie przepracuje. Wcale nie dlatego, że "Ciotunia" to ramota. Otóż, by dobrze sprzedać Fredrę trzeba się najpierw mocno natrudzić. Trzeba dysponować zespołem aktorów, którzy wiedzą co zrobić z wierszem, którzy mają iskrę bożą, zdolną rozgrzać publiczność. A z tym są kłopoty. Zdzisław (Jerzy Siech) mówi niewyraźnie, o wierszu nie pamięta, a o wszelkich planowanych przezeń intrygach więcej dowiadujemy się z przebiegu akcji, niż od niego samego. Z kolei Szambelan (Andrzej Karolak) pamietając o wierszu posługuje się denerwującą manierą zaśpiewu, wziętą z nieznanego bliżej języka, przy której intonacja każdego zdania, niezależnie od treści, brzmi niemal identycznie. Kapitalna scena łapania pająka cierpi na tym okrutnie. Edmund (Andrzej L. Petelski) radzi sobie nieźle, ale tylko wtedy, gdy partneruje mu Alina (Dorota Radomska), której, przez cały niemal spektakl, słucha się z przyjemnością. Panna Małgorzata (Danuta Kierklo) promieniuje energią, chociaż jej naiwność, jako Ciotuni, jest lekko przesadzona. Flora (Grażyna Juchniewicz) dołączyła do Szambelana i Zdzisława, z trudem radzi sobie i z wierszem, i z rolą.
Akcja komedii rozgrywa się w scenografii (Magdalena Dipont), która budzić może zdumienie. Obok luster, kozetki, parawanu i kominka wzrok nęcą dwie, białe kolumny. Można je rozumieć jako symbol szlacheckiego dworku. Wszystko to jednak zbyt bogate, jak na zapadłą Grodzieńszczyznę. Na kolumnach spoczywa ciężka belka stropowa, jakby żywcem wyrwana z góralskiej powały.
Przedstawienie z pewnością się dotrze, choć może to zabrać sporo czasu. Wtedy wszystko wróci do normy, czerep będzie rubaszny, a dusza anielska.