Artykuły

"Cały czas... i jeszcze trochę"

Rozmowa Barbary Osterloff z Heleną Zelwerowicz-Orchoń

BARBARA OSTERLOFF: Aktorka, reżyser, pedagog, także dyrektor teatru i scenograf. Poznała Pani wszystkie te profesje. Proszę o tym opowiedzieć

HELENA ZELWEROWICZ-ORCHOŃ: Wolę opowiadać o ojcu. To Zelwer był wielki. Ja zawsze byłam mikro.

B.O.: Ale to Panią nazwał Orlicz, w pomnikowym "Polskim teatrze współczesnym", obiecującym talentem. I o Pani napisał Limanowski: "możemy być wdzięczni reżyserowi i dekoratorowi w jednej osobie, pannie Zelwerowiczównie, że stawia pierwsze kroki na scenie bez pompy, bez nadęcia, bez koturnów i bez tanich efektów (...). Zatem brawo, bo oto idzie dobra, rzetelna pracownica".

H. Z.-O.: "Oberżystka" Goldoniego. Moje reżyserskie początki. Wilno. Ale miałam już wtedy za sobą egzamin, który uprawnia do wykonywania zawodu. Dzisiaj byłby śmieszny. Więcej wymaga się od reżysera. Pani pewnie myśli , że nazwisko ojca otworzyło mi drogę do teatru?

B.O.: A było inaczej?

H. Z.-O.: Niełatwo w każdym razie, niełatwo. Do szkoły na Okólniku zdawałam w 1923. Razem z Dorą Kalinówną, Szczepanem Baczyńskim , Zbyszkiem Sawanem, Marianem Wyrzykowskim. Ojciec speszył mnie strasznie już na egzaminie wstępnym. "A to jest moja córka, ja wychodzę, żeby nie być świadkiem kompromitacji." Tak do komisji powiedział. Aż mnie ścisnęło w gardle. I wtedy profesor Małkowski zapytał: "dlaczego Pani chce iść do teatru?". Łkając prawie, odpowiedziałam, że teatr ciągnie mnie, bo to jest miejsce, w którym można sobie ręce po łokcie urobić. I że zawsze ta praca jest potrzebna. A potem okazało się, że szkoła wymaga wielkiego nakładu sił. Trzeba było dużo przygotowywać się w domu, dużo scen próbować i uczyć się na pamięć mnóstwa tekstów. A ja, z dobrawoli, asystowałam jeszcze Wackowi Radulskiemu. Pomagałam robić dekoracje. I spełzły na niczym wysiłki moje, żeby pogodzić szkołę z Uniwersytetem (Wydział Humanistyczny) i z Akademią Sztuk Pięknych (pracownia prof. Tadeusza Pruszkowskiego). Całe popołudnia szkoła zajmowała, a przedpołudniami przygotowywałam się. I nie można było bezkarnie opuszczać. Pod koniec pierwszego kursu przygotowywałam inscenizację "Judyty" Hebbla. Jakieś sceny, makiety robiłam. I powiedziałam ojcu, że już nie dam rady ze wszystkim, bo spać też trzeba. No, nie był zadowolony. Uważał, że za wcześnie wyprzęgam się z Uniwersytetu i Akademii. A ja miałam wtedy poważne problemy z otwarciem się. Ojciec o tym wiedział. I publicznie ogłosił, na takim zbiorowym omówieniu postępów uczniów - "jeżeli Lena nie odkorkuje się, to będziemy musieli się rozstać".

B. O.: I "odkorkowała się" Pani, bo w 1926 była Pani już absolwentką szkoły.

H. Z.-O.: Tak. Ale to stale za mną szło. Że ja nie jestem ten wybuchowy talent, tylko muszę się wszystkiego dopracowywać. Bardzo mi, zresztą, koledzy pomogli. Zwłaszcza Wacek Radulski. On na Okólniku odbywał właściwie studia reżyserskie, aktorskie miał już za sobą. I to on pokazał mi, że istnieje możliwość szerszego spojrzenia na sztukę teatru, zapalił do reżyserii. Na końcowym egzaminie publicznym zagrałam Hekubę w "Achilleis". Reżyserował Wacek. Od młodości powierzano mi charakterystyczne i starsze typy. Miałam jedną kwestię czy dwie. Za kulisami ojciec podszedł do mnie i cichutko powiedział: "jeżeli jest jeszcze coś do mówienia, to mów głośniej". Ale już nic nie było do mówienia. I tak przepadła dla potomności ta moja kreacja.

B. O.: Nie uwierzę, że ze strony ojca spotykały Panią jedynie połajanki.

H. Z.-O.: Owszem, chwalił mnie czasami. Za dykcję. I zaraz po skończeniu szkoły wyekspediował do Paryża. Chciał w ten sposób oderwać mnie od sceny. Miał nadzieję jeszcze, że malarstwo, muzyka przesłonią mi teatr. Ale nie przesłoniły. A w Paryżu bardzo dużo skorzystałam od Asi Exter. To była dawna znajomość. Muszę się teraz cofnąć do czasu I wojny, do samego dzieciństwa. Mieszkałam wtedy z bratem w Worzelu pod Kijowem w willi Ulthima Thule. U państwa Popławskich, przyjaciół ojca. Oboje malarze, bardzo kulturalni ludzie. I było w tym Worzelu, na letnisku kijowskiej bohemy, jak w "Lecie w Nohant". Tam przyjeżdżał Przybyszewski, Konrad Krzyżanowski, który ojca portret namalował. Mieszkała m. in. wielka Jurieniewa. I Aleksandra Exter właśnie. Pani Popławska z nią się przyjaźniła. Tak że w Paryżu przywitała mnie jak dobrą znajomą. Jej pracownia mieściła się na Rue de Brocca.

B. O.: Ale w tym czasie Exter uczyła również w Academie Moderne założonej przez Ozenfanta i Legera. Bywała Pani tam?

H. Z.-O.: Nie. Tylko na tych kursach scenograficznych. Exter, jeśli dobrze pamiętam, nie była zatrudniona na stałe w żadnym z teatrów. Jeśli już coś robiła, to albo były to jakieś półamatorskie przedsięwzięcia, albo kino. Ona nawet często improwizowała na planie filmowym kostiumy. Kiedyś, w jakiejś skromnej wytwórni, musiała zaaranżować wejście bogini słońca. Miała pod ręką jakieś papierowe czepki, wzięła jeden, przecięła na pół i zapytała aktorkę, czy pokaże pierś. Ta powiedziała: "dobrze" i Asia zrobiła jej, od ręki, bardzo awantażowne przybranie. Często do jej pracowni zgłaszano zamówienia na jakiś wzór, np. na suknię. I ona nam to dawała do wykonania. Przenosiłyśmy jej kompozycję malarską na materiał. Na Rue de Brocca nie było właściwie szkoły. Kursy raczej.

B. O.: A kto na nie chodził?

H. Z.-O.: Panieneczki, które nudziły się, a były bogate. Takie, co nie miały się czym zająć. Albo ludzie, którzy liznęli teatru, ale nie potrafili się z niego utrzymać . Chodził tam również taki polski malarz, Jerzy Malicki. I kilka Polek aspirujących do grafiki. Exter, jak Pani na pewno wie, najświetniejszy swój okres miała w Rosji, u Tairowa. A w Paryżu jej teatr realizował się głównie w pracowni, w marzeniach. Tworzyła takie uniwersalne projekty, modele inscenizacyjne, np. dla tragedii. I nam kazała również pracować nad takimi modelami. Ja robiłam makiety własnego pomysłu do nie istniejących sztuk. To na pewno uczyło myślenia o teatrze. Kiedyś Asia poleciła mi zrobić projekt teatru objazdowego. Złożyłam go z szeregu podestów, które można było ustawiać pod różnymi kątami. Asia pokazywała mi również rozmaite rozwiązania kostiumów. Ten sam płat materiału potrafiła wykorzystać na rozmaite sposoby. Raz to był kostium do jakiejś sceny wiejskiej - materiał naciągnęła na sznurek i przewiązała wokół ciała. A potem, dla kontrastu, zrobiła kostium dworski, z "pannier"'. Naciągnęła materiał na druty i to już dawało formę. Myślę, że na te pomysły Asi żaden teatr francuski nie mógłby sobie pozwolić. Zakrzyczeliby ją, wtedy niepodzielnie panowała Comedie Francaise. Godna szacunku, ale mocno konserwatywna.

Tak że Asia nie bardzo dobrze żyła z tych wszystkich swoich fascynujących pomysłów.

B. O.: A czy dawała wam lekcje regularnie?

H. Z.-O.: Tak. Zadawała nam również ćwiczenia z kompozycji. Np. musieliśmy robić je z trójkątów , była tylko wskazówka co do koloru. I bardzo ciekawe te ćwiczenia się okazały. Z zupełnie oderwanych geometrycznych elementów powstawały całości nieabstrakcyjne, metaforyczne. Z zadania "na czerwień" ułożyłam kiedyś pochód rewolucyjny ze sztandarem. Płasko to było wycięte, z tektury i tylko tonowanie czerwieni dawało ten efekt "rewolucyjności".

B. O.: Ale chyba pracowaliście również nad konkretnymi tekstami dramatycznymi?

H. Z.-O.: A jakże. Robiłam kostiumy do komedii Moliera. Zaczęłam też pracę nad "Królem Edypem". Bo antyk, trzeba Pani wiedzieć , to było ukochanie Asi. Ona widziała w nim ideał kompozycji i rytmu. Niestety, tego "Edypa" nie skończyłam już. Musiałam wracać, minął czas mojej wizy. Opuściłam Paryż dokładnie w dniu przylotu Lindbergha. Po blisko rocznym pobycie. Ta praktyka u Asi bardzo dużo mi dała. Bo Exter była prawdziwym człowiekiem teatru. Nie uczyła tylko rzemiosła. Starała się kształtować osobowości. Te rozmowy z nią o literaturze, o sztuce, wycieczki do Luwru, ileż to ja strojów narysowałam w Libraire du Louvre ....

B. O.: A co w teatrze Pani oglądała?

H. Z.-O.: Napisałam o tym nawet jakąś korespondencję do "Sceny Polskiej". No, nie byłam miłośniczką Comedie Francaise. Jeżeli idzie o czystość teatralnej roboty, to dla mnie teatr niemiecki stał wyżej. A łóżkowe kombinacje w teatrach bulwarowych nie brały mnie zupełnie. Natomiast słyszeć dobrze mówiony francuski ze sceny - to było coś.

B. O.: A kiedy Pani poznała bliżej teatr niemiecki?

H. Z.-O.: Tuż przed dojściem Hitlera do władzy. Ministerstwo wysyłało na takie podróże dokształcające. Zbyszek Ziembiński wybrał wtedy Sowiety, a ja Niemcy. Trzy miesiące to nasze dokształcanie trwało. Oglądałam szkoły dramatyczne, nowe gmachy teatralne i życie, życie, bo to mnie bardzo interesowało. Jednak nie dopuszczono mnie do udziału w próbach. Byłam natomiast na lekcjach Leopolda Jessnera, w jego prywatnej szkole. Ale mnie nie zachwyciły. Nasz PIST nie musiał się takiej konkurencji obawiać, to była jednak bardzo nowoczesna szkoła! Natomiast wielkie wrażenie zrobiła na mnie ta porządność teatralnej roboty. Uderzyło mnie to zwłaszcza w Darmstadt, kiedy oglądałam "Tannhausera". Jak te sceny zbiorowe były zrobione! Wie Pani, to się widzi od razu. Że ten statysta ma tak przypisane, a drugi tak, że wszystko jest na swoim miejscu. Ale nie zauważyłam wtedy jakichś nowych teatralnych rewelacji. Jedna tylko rzecz mi się w Berlinie podobała. Razem z Węgierką obejrzeliśmy widowisko masowe o wielkim planie sowieckim. Monumentalne, gdzieś w jakiejś fabrycznej hali, z chórem jak z antyku. Widziałam też wtedy Monachium, Drezno, Lipsk, wielką wystawę teatralną w Magdeburgu. I ta podróż stała się kolejnym stopniem mojej edukacji teatralnej. Co tu kryć , zgodnym z ojca programem. To on pokazał swoim uczniom kawał świata. Woził ich do Pragi, Jugosławii, na Łotwę i Słowację, do Niemiec i do Włoch. Dzisiaj myślę, że miał rację . Bo to była dobra szkoła. Taka szkoła świata.

B. O.: Kraków, Wilno, Łódź, Sosnowiec, wreszcie Warszawa. A potem teatr na emigracji. Tak ułożyła się Pani biografia. Pracowała więc Pani w małych i wielkich ośrodkach teatralnych, stykała się z rozmaitą publicznością.

H. Z.-O.: Kraków to było miasto, w którym się urodziłam. A teatr krakowski prowadził w tym 1927 roku Zygmunt Nowakowski, serdeczny przyjaciel naszej rodziny. Pierwszą moją rolą była Bartoszowa. W "Bartoszu Głowackim" Anczyca. I stary Sosnowski nakrzyczał na mnie, że się na Indiankę zrobiłam. Opalenizna sztuczna, szyny na twarzy - to miało mnie postarzyć. Ale musiałam zmienić tę charakteryzację.

B. O.: I to był Pani debiut?

H. Z.-O.: Tego nie uważało się za debiut. Debiutu, w tradycyjnym sensie słowa, to ja w ogóle nie miałam. Po raz pierwszy wyszłam na krakowską scenę jako statystka w "Balladynie", i to we wznowieniu. Na wysokim podeście stał tron, siedziała Balladyna. Niżej ja stałam i jeszcze jedna statystka. Ona nudziła się setnie, ja przeżywałam. To dopiero musiało z widowni wyglądać. Nacięłam się zresztą sporo razy w tym teatrze. Bo to był teatr bardzo staroświecki, jeśli idzie o stosunek młodych aktorów do starych i odwrotnie. I hierarchiczny był. Jak zresztą cały Kraków. Myślałam, że jako reżyser dyplomowany mogę pomóc. Była próba, Surzyński coś tam odbębnił. "Czy nie uważa Pan - mówię do Sosnowskiego - że on to powinien bardziej stopniować?" A mistrz spojrzał na mnie tak, że mało nie umarłam. Bo wie Pani, ja byłam wtedy strasznie gorliwa. Śpiewali w tej "Balladynie" za sceną "obie kocha pan ... " Kazałam sobie wypisać tę melodię. I w domu ćwiczyłam na fortepianie. A to się przecież za sceną robiło Niezłą miałam szkołę.

B. O.: Krakowski teatr za dyrekcji Nowakowskiego miał pewne osiągnięcia, choćby "Turandot" i "Krakowiaków i Górali" Bogusławskiego, także "Achilleis" Wyspiańskiego. Grała w tym Pani?

H. Z.-O.: W "Turandot" zagrałam Skirinę. Miałam świetną scenę, jak przychodzę do śpiącego Kalafa, taki ładny monolożek. To lubiłam. A nie znosiłam Tadrachowej w "Moralności pani Dulskiej". Za Boga nie powinnam była jej grać. Za szczeniakowata byłam. Ale przecież żadna z szanujących się aktorek nie chciała. Na szczęście, pomógł mi jęczmień na oku. Drugie zaczerwieniłam, szyny zrobiłam. Nie zaszkodziło roli, w każdym razie. W drugim sezonie nawet reżyserowałam. "Mieszkanie Zojki" Bułhakowa. Bo to mi zlecili. Chciałam Moliera, "Lekarza mimo woli". No, ale dla mnie nikt by nie ryzykował takiej pozycji. Starałam się jednak, cokolwiek robiłam, robić porządnie.

I w Krakowie nauczyłam się bardzo cenić Zygmunta Nowakowskiego. On, oczywiście , był o sto pięter nade mną wyżej, jako dyrektor teatru i reżyser. Ale poświęcał mi sporo uwagi. Pomagałam mu w malarni, np. przy "Achillleis". Pamiętam, ktoś zrobił głupi kawał. Nowakowski nazywał się naprawdę Tempka, a sekretarz teatru - Świątek. I chodził po teatrze kalambur - "Świątynia Tempkoty". Zły kalambur, bo nasz dyrektor prezentował bardzo rozległą kulturę. Miał co najmniej dwa fakultety, znał kilka języków obcych, pisał. Jego "Start Edmunda Sulimy" to świetne studium psychologiczne zawodu aktorskiego. Nowakowski był także człowiekiem gorącego serca, bez zawiści. To dlatego cieszył się takim zaufaniem emigracji londyńskiej jako działacz środowiska teatralnego. A w Krakowie uwielbiałam wprost jego "Krakowiaków i Górali". Tam był ładny prolog. Stała skrzynia krakowska malowana. I z niej wychodziła brać aktorska, wszystkie postaci. Z monologami, jak to się grało przed księciem Józefem albo przed prostą publiką, przy świeczkach w stodole. A potem zachwycały sceny zbiorowe. Chór tańczący to było cudo. I dekoracja tańczyła. Kiedy całe to towarzystwo ruszyło do mazura, w jego rytmie kiwały się chałupy. Robił te dobre dekoracje niejaki Ciupaga, czyli scenograf Różański.

B. O.: To przedstawienie Nowakowski powtórzył po kilku latach w Wilnie, za czasów dyrekcji ojca Pani w Teatrach Miejskich.

H. Z.-O.: Zgadza się. Mój Boże - Wilno! To było cudne miasto, do zakochania. Ten barok olśniewający w architekturze, ta przyroda, nartowanie po Antokolu, kajakowanie na Wilence. Piękne czasy. Przyjechaliśmy do Wilna wszyscy razem, w jednym wagonie kolejowym. Ojciec porwał ze szkoły dużą grupę swoich wychowanków. Zosia Niwińska , Lena Eichlerówna, Krysia Severinówna, Jurek Pichelski, Janek Kreczmar, Janek Ciecierski, Lucek Żurowski. Dużo nas tam było. I właściwie myśmy się nie rozstawali ze sobą, w teatrze i poza nim. Kto nie grał, siedział na próbach. Przy tym zdrowo harowaliśmy. Braliśmy udział w imprezach na mieście , w koncertach, prowadziliśmy w szkołach zajęcia teatralne, a ja z Zosią Małynicz nawet w więzieniu. Na tym punkcie Zelwer miał bzika. No i było jeszcze radio wileńskie, ciekawe pomysły Witolda Hulewicza, Byrskiego także. Byliśmy zajęci cały czas i jeszcze trochę. Bo grać było trzeba na dwóch scenach. Reprezentacyjna, dla dużego repertuaru, była Pohulanka. A Lutnia dla lżejszych rzeczy, fars i komedii. Pohulanka stała na Górze Bouffałowej, Lutnia była na dole, w centrum miasta. I zdarzały się śmieszne sytuacje. Bo tego samego dnia występowaliśmy często na obu scenach. Pamiętam , jak grałam w "Dzielnym wojaku Szwejku". Oczywiście, zrobiona na potwora. Miałam epizod w pierwszych obrazach, spacerowałam z żywym psem na smyczy. Potem czym prędzej wsiadałam do sanek i jechałam do Lutni. Tam robiłam się na bóstwo i statystowałam w półfinale. A potem - hajda na Pohulankę. I tak, zdaje się, dwa przejazdy miałam. Ale ja te wszystkie szaleństwa wileńskie najczulej wspominam. Bo to był naprawdę zespołowy teatr. Wielka wartość w tym była.

B. O.: Dużo Pani tu zagrała, reżyserowała również.

H. Z.-O.: Ale to nie były pierwszoplanowe role. Głównie służące, subretki , epizody. Zdziś Karczewski ukuł nawet powiedzenie: "Lena powinna dostać krzyż za - sługi" Owszem, jakieś bajki i komedie niegroźne reżyserowałam. Np. "Czupurka" Hertza. Ale ważne były spektakle innych: Zelwera, Ryszarda Wasilewskiego, Jerzego Waldena. Ojciec starał się zaspokajać rozmaite gusta publiczności. I ta publiczność była, była tradycja przychodzenia do teatru w Wilnie. Miasto aspirowało do "drugiej stolicy" Polski, miało życie literackie dość bogate.

B. O.: Ale było przecież prowincjonalne zarazem...

H. Z.-O.: ... to na pewno. I mieliśmy w teatrze parę skandali. Wilno żywo reagowało na ewentualne zagrożenia moralności. "Grzesznica z Pago-Pago" Somerseta Maughama zdjęta została na skutek interwencji kleru. Poszło o to, że sztuka przedstawia konflikt światopoglądowy pomiędzy dziewczyną lekkich obyczajów i pastorem (w oryginale księdzem). Wtedy w mieście stał na czele duchowieństwa arcybiskup Jałbrzykowski, znany z konserwatywnych poglądów. Ale i palestra wileńska poczuła się obrażona. Sprowokowała bojkot spektaklu, w którym dopatrzyła się ataku na godność zawodu. Jednak największy skandal wybuchł przy "Przestępcach" Brucknera. Krzyk się podniósł, że sztuka niemoralna, bo mówi o spędzaniu płodu, o homoseksualizmie. Przedstawienie po trzecim wieczorze zawieszono. Ojciec, który je wyreżyserował, za specjalnym pozwoleniem władz urządził jeszcze jeden pokaz. Zakończony sądem publicznym nad "Przestępcami" i głosowaniem. Wypadło ono niekorzystnie i spektakl zatrzymano. Ale dyskusja trwała jeszcze kilka tygodni. Na Środach Literackich w celi Konrada, w kręgach akademickich. Bronił też przedstawienia Czesław Miłosz. Zresztą, ono było ciekawe. Widzowie oglądali przekrój domu, dwie kondygnacje z klatkami mieszkań, z których jakby wyjęto przednią ścianę. I ładnie zarysowała się tu aktorsko para kolegów - Hanka Ceranka i Lucjan Żurowski. Bardzo ładnie.

B. O.: Powodzenie miała klasyka w tych wileńskich sezonach. "Dziady", komedie Fredry, "Noc listopadowa" ze scenografią Ruszczyca.

H. Z.-O.: Tak. Ale ciekawe było to, co zdarzyło się ze sztuką Jakuba Gordina "Mirla Efros". To taka bytowa sztuka żydowskiego autora o złej synowej i skrzywdzonej przez nią teściowej. Na tę sztukę, a gościnnie grała Siemaszkowa, przychodziła publiczność, która chyba do tej pory nie była w Teatrach Miejskich. Stare żydowskie śledziarki, w obowiązkowych perukach na głowie, płakały ze wzruszenia. Waliła ta żydowska publiczność do teatru drzwiami i oknami. W drugim z kolei sezonie ojciec próbował kontynuować ten repertuar. Wystawił "Pieśniarzy getta" Marka. I znów - żadna tam literatura, ale potrzebne. Obie sztuki przyciągały do teatru nową publiczność. Wilno to było przecież wielonarodowościowe miasto. Najpiękniej opisał je chyba Miłosz w swojej "Rodzinnej Europie".

B. O.: Poznała Pani dobrze ten region prowadząc, nieco później, teatr objazdowy. Docieraliście do najbardziej zapadłych kątów Nowogródczyzny i Wileńszczyzny.

H. Z.-O.: Zaraz, zaraz. Spróbuję je Pani wyliczyć. To były Stare i Nowe Święciany, Oszmiana, Podbrodzie, Stara i Nowa Wilejka, Lida, Mołodeczno , Krasne, Zelwa - rodzinne podobno miasto Zelwerowiczów. I jeszcze Baranowicze, Stołpce, Głębokie, Horodziej, Nieśwież, Dukszty, Brasław nad jeziorem Dryświaty. I to chyba nie wszystko. Głównie jeździliśmy po małych miejscowościach. Tam, gdzie stacjonował Korpus Obrony Pogranicza, jak w Radoszkowicach choćby. I do większych miejscowości, gdzie były szkoły, w których mogliśmy grać. A stosunek publiczności do nas był wszędzie wzruszający. Tam rzeczywiście na nas czekano. I podejmowano, czym chata bogata. Był kult teatru, aktorów lubiano. W Zelwie na przykład podejmowała nas zawsze przemiła pani aptekarzowa, no, po królewsku. Ale lubiliśmy też bardzo grać dla szkół, bo to była kulturalna młodzież. Wytrzymywała nawet krótkie pogadanki przed spektaklem. Gdy jeździliśmy z "Pociesznymi wykwintnisiami", to wychodziłam w kostiumie przed kurtynę i mówiłam, jak ludzie w tych czasach we Francji, w Paryżu żyli. Mieliśmy też w repertuarze "Powrót posła" Niemcewicza, "Mirandolinę" Goldoniego, "Ten i tamten" Kiedrzyńskiego, "Jutro pogoda" Hopwooda, "Świeczka zgasła" Fredry. A pod koniec "Most" Szaniawskiego i "Niespodziankę" Rostworowskiego. Zagrałam

wtedy matkę .

B. O.: Zespół Wileńskiego Teatru Objazdowego nie był liczny, prawda?

H. Z.-O.: Prowadziłam ten teatr razem z mężem, Józkiem Orchoniem. Czyli nas dwoje, Halina Drohocka, Halina i Władysława Nawrockie, Klemens Roman, Mieczysław Nawrocki, Kazimierz Jenowal, Jan Czapliński, Kazimierz Utnik. No i świeżo po warszawskim PIST - Sasza Bardini, z którym kontaktuję się do dzisiaj. Sasza wtedy, w jednoaktówce Fredry, jako amant zabłysnął. Byli też dwaj maszyniści i garderobiana. Scenografię w tych naszych objazdowych, trudnych przecież warunkach, załatwiało się z reguły kotarami. Kostiumy i meble wypożyczaliśmy z wileńskiego teatru Szpakiewicza. A współczesne ubrania, to już koleżanki i koledzy, niestety, sami musieli dawać. A w ogóle nie było z niczym łatwo. Podróżowaliśmy koleją , a potem bryczkami czy jakąś furą do celu. Przydzielono nam na stały użytek wagon, który doczepiano do pociągu. Naprzód miękki i wygodny, potem "tiepłuszkę", znacznie gorszy. Kiedy napaliliśmy w piecu, było za gorąco. A nie paliliśmy - lodowato zimno. Borykaliśmy się też przez wszystkie miesiące naszego objazdu z finansami. Początkowo był fiks. Każdy dostawał tyle i tyle dziennie. Potem, kiedy frekwencja skoczyła, aktorzy zażądali , żeby to było na punkty. Tymczasem frekwencja spadła. Straciliśmy i były kwasy. Tak że nie dociągnęliśmy do końca sezonu. Drugi raz nie skończyłam sezonu w Sosnowcu, u Gołaszewskiego. Wprawdzie to był stacjonarny teatr, ale miał kłopoty. Konkurencja Katowic robiła swoje. Zdążyłam jednak zagrać porządną rolę, Hypatię w "Związku niedobranym" Shawa. I rolę męską - jednego z prostaczków w "Śnie nocy letniej". A potem siedziałam bezrobotna w Warszawie. Na szczęście, niedługo. Miałam wreszcie czas, by oglądać teatr.

B. O.: A kogo i co oglądała Pani najchętniej? Było wtedy w Warszawie w czym wybierać.

H. Z.-O.: Na pewno Junoszę-Stępowskiego. To był wspaniały, bardzo męski aktor. Ojca lubiłam w niektórych rolach. W Porfirym w "Zbrodni i karze" w reżyserii Leona Schillera. Jako Barona w sztuce Andrejewa "Ten, którego biją po twarzy". No i Szambelan w "Panu Jowialskim" to była świetna ojca rola.

B. O.: A panie?

H. Z.-O.: Ireny Solskiej, otoczonej legendą , nigdy nie mogłam bez walki przyjąć. Była już w tym wieku, kiedy nie mogła fascynować zewnętrznością . Ale czasami zapomina się, że aktorka jest już stara i brzydka, widzi się ją taką prześwietloną zupełnie. A ja nie mogłam się pogodzić z głosem Solskiej. To już była nieznośna maniera. Tym samym drażniła mnie Eichlerówna, już za wileńskich czasów. Solska podobała mi się jednak w "Bracie marnotrawnym" Wilde'a. Dużo się mówiło w tych latach o Marii Przybyłko-Potockiej. Że to aktorka wybitna. Jej George Sand bardzo mi się podobała. Ale jako Dama Kameliowa była nie do zniesienia. Mam natomiast wrażenie, że Stanisława Wysocka to zawsze był ktoś na scenie. Trudne miała, ale i niezwykłe warunki - urodę, głos. Bardzo podziwiałam jej siłę tragiczną w największym repertuarze.

B. O.: Wybuch wojny zastał Panią jako aktorkę teatru Eugeniusza Poredy.

H. Z.-O.: To był wielkich zdolności jegomość. Ale, mam wrażenie , jak większość zdolnych ludzi, leń. I miał spore braki w wykształceniu . Chyba zresztą mnie z PIST-u znał, gdzie wykładałam prozę gwarową (to były ćwiczenia ze "Skalnego Podhala", z Tetmajera głównie). Poreda prowadził Stołeczny Teatr Powszechny, należący do TKKT. Sporo tam grałam i reżyserowałam. Pannę Młodą w "Weselu", Petrę we "Wrogu ludu". Zrobiłam "Lekarza mimo woli" Moliera. A Poreda przygotował m.in. "Opowieść wigilijną" Dickensa. Grałam siostrzenicę tego skąpca i ukazywałam mu się we śnie jako anioł. Miałam śliczną perukę blond, anielską, a w nosie wrzód mi się zrobił. Obolały kartofel, olbrzymich rozmiarów. Przychodzi spektakl, stoję za kulisami. Czekam na wejście. A tu drzwi mnie walą w nos. Wrzód pęka i wjeżdżam na scenę jak to nieboskie stworzenie. Zawsze mnie pech prześladował.

B. O.: Teatr Poredy występował w wielu punktach Warszawy, głównie chyba na peryferiach?

H. Z.-O.: Jeździło się po świetlicach robotniczych, po szkołach. W Olszynce Grochowskiej graliśmy na plebanii, w Laskach w zakładzie dla niewidomych. Szkoły przysyłały nam całe klasy, przychodzili robotnicy, matki z dziećmi na ręku. A doskonale zorganizowaną widownię mieliśmy zawsze na Młynarskiej u tramwajarzy. Chyba byliśmy potrzebni. I nie graliśmy szmiry. To było dla nas ważne. W "Weselu" gościnnie występowała Lindorfówna, jako Rachel. Poreda miewał też dobre pomysły reklamowe. Kiedy wystawiał "Przekupkę warszawską" Bełcikowskiego, wynajął powozy, którymi aktorzy przejechali przez całą Warszawę, zapraszając na spektakl. Ta "Przekupka" była barwnym widowiskiem. Zainscenizowana była bitwa na scenie i Moskale, oczywiście , dostawali w skórę. Jubel był wielki. Graliśmy też widowiskowe "Wesele na Kurpiach", "Podróż po Warszawie". Poredzie wszelka ludowość była bliska, znał się na niej. Miał też ambicję wykrzesania z naszego zespołu umiejętności wokalno-tanecznych. I dobrze wykorzystywał talenty Kazia Związka, który robił dowcipne i kolorowe scenografie. Na pewno teatr Poredy nie stał aktorsko zbyt wysoko. Ale miał swoje indywidualności. Karola Tomaszewskiego, jego żonę Renę, Janka Koechera, Jerzego Blocka, reżysera Mitię Wiskinda.

B. O.: To przecież wszystko absolwenci PIST-u...

H. Z.-O.: ...tak. W Stołecznym Teatrze Powszechnym było to młode pokolenie. Bo pracowaliśmy w trudnych warunkach i na to musiał być zapał , siły. Dojazdy do sal teatralnych były niezmiernie uciążliwe . A próbowaliśmy głównie w mieszkaniach prywatnych. Za to gażę dostawaliśmy jak w teatrach miejskich, na miesiąc. Tuż przed wybuchem wojny zwrócił się do mnie Władysław Zawistowski. Zaproponował wystawienie jakiejś ohydnej sztuczki napisanej przez wyznawcę BBWR-u. Odmówiłam. "Musi pani to zrobić", uniósł się. Ale Hitler postarał się, żebym nie musiała.

B. O.: Okupację spędziła Pani w Warszawie. Czym zajmowała się Pani, z czego żyła?

H. Z.-O.: Na co dzień pracowałam w fabryczce, która produkowała chlorek do zamrażania ran. Na boku, robiono kosmetyki. No, to był w ogóle czarny okres. Ojciec siedział na wsi. Józek się ukrywał. A w naszym rodzinnym mieszkaniu, na Szczyglej, było, jak żartowali już po wojnie przyjaciele - prywatne getto Zelwerowicza. Kiedyś ojciec, który przyjechał ze wsi, zastał w mieszkaniu siedem nie znanych sobie osób. I poszedł nocować gdzie indziej. Moja szwagierka, Miriam Caspari, opisała to po latach na łamach londyńskich "Wiadomości".

B. O.: A w roku 1977 odebrała Pani w ambasadzie Izraela w Nowym Jorku medal "Sprawiedliwy wśród narodów świata". W Parku Pokoju w Jerozolimie rośnie drzewko Zelwerowiczów. O tym jednak w Polsce mało kto wie. Natomiast w pracach poświęconych tajnemu teatrowi lat okupacji często pojawia się Pani nazwisko.

H. Z.-O.: Ja niczego takiego znów nie zrobiłam. Pamiętam , szłyśmy w pierwszych dniach wojny z Zosią Niwińską przez Plac Teatralny. Gruzy Teatru Wielkiego, gruzy PIST-u na rogu Trębackiej nie były jeszcze uprzątnięte. I Zosia powiedziała, że nie wolno grać na cmentarzu. Nie chodziłyśmy też do teatru w latach okupacji. A te tajne imprezy były przecież bardzo skromne. No, w "Fedrze" Janka Kosińskiego zagrałam. Odwalałam boginię Dianę, drugą boginią była Marysia Kosińska. Bo rzecz działa się na Olimpie. U Janka w mieszkaniu, w dużym pokoju ustawiło się dekoracje i graliśmy.

B. O.: Była też "Posażna jedynaczka" Fredry-syna w willi na Prokuratorskiej. Andrzej Łapicki dobrze to pamięta.

H. Z.-O.: No tak. Pana Łapickiego mam na sumieniu, bo go wtedy reżyserowałam . Debiutował w tym tajnym przedstawieniu jako amant. A potem zostaliśmy z Józkiem przydzieleni do teatralnej brygady Leona Schillera. Schiller kazał mi przygotować fragment z "Zająca" Dygasińskiego. Kiedy Powstanie wybuchło, brałam udział w lotnych koncertach. Ale nie koncertowaliśmy długo, bo mocno grzali. Zostałam więc pomywaczką w wojskowej kuchni. Po upadku Powstania poszliśmy do niewoli. Zaliczono mnie, fikcyjnie, do jakiegoś pułku. Po drodze do obozu w Ożarowie ludzie okazywali nam wzruszającą pomoc. Dawali żywność, brali do wysłania kartki z wiadomościami dla bliskich. I napisaliśmy wtedy do ojca z Józkiem, że idziemy do niewoli. Potem powieźli nas pociągiem do obozu w Sandbostel. Przy bramie spotkaliśmy kolegów wrześniaków z 1939. Bardzo to było wzruszające. Stale potem wartę przy nas trzymali. Bałam się, że będzie bicie. Najpierw nas badano, czy jest broń, pytali. A ja, kretynka, odpowiedziałam "niestety, nie mam". Ale oficer uśmiał się tylko. Uderzyło mnie, że zwracają się do nas Sie, per wy. Bo potem, w drugim obozie mówiono nam przy takim samym badaniu per Du, ty. W sumie jednak trafiłyśmy szczęśliwie. Mówię - łyśmy, bo to był transport kobiet, oddzielono nas od mężczyzn. Obóz w Sandbostel był z dawna zasiedziały . Byli Francuzi, Belgowie. I Włosi , na prawach internowanych. I był teatr. Francuzi grali "Jasia z księżyca" Acharda, a Polacy "Grube ryby" Bałuckiego. Pozwolono nam też urządzić koncert. Komendant obozu powiedział nawet bardzo głębokie zdanie, że sztuka jest ponad wszystkim

B. O.: Ten koncert był zapewne składanką?

H. Z.-O.: Tak. Były wśród nas śpiewaczki, tancerki, aktorki. Była Kuma Kurylukówna, Maryna Buchwaldowa, Olga Żeromska. A potem przeniesiono nas pod granicę holenderską do Oberlangen. Tu ciężej było. Kazali nam wywozić zawartość latryn, pracować przy torfie itd. Ale koniec wojny już się zbliżał. I też zrobiłyśmy przedstawienie. Przeróbkę "Misterium o zmartwychwstaniu" Jacopo di Todi. Wyzwolono nas 12 kwietnia, zjawiły się władze brytyjskie. I moim pierwszym czynem wyzwolonym było pójście do kancelarii, by mnie wycofano z podoficerstwa. Ponownie zostałam szeregowcem. Bo przecież nie można dawać funkcji wojskowych ludziom, którzy się na wojsku nie znają. W Armii Krajowej była taka tendencja. Dawano szarże zamiast odznaczać za akcje. I widywało się, że nieletni chłopak stawiał na baczność dorosłego, bo miał szarżę wyższą. Absurd. Zabawa w wojsko. Szybko po tym wyzwoleniu zaczęliśmy jeździć z teatrem po wojskowych obozach. W Lingen, kiedy nastał Schiller, rozwinęło się to na dużą skalę.

B. O.: Pani występowała i reżyserowała w Teatrze im. Bogusławskiego w Lingen?

H. Z.-O.: Owszem, grałam. Ale "Lekarza mimo woli" nie zdążyłam przygotować. Schillera bardzo podziwiałam jako inscenizatora. Ale to był trudny człowiek. Ojciec był niesłychanie ujęty, kiedy Schiller po powrocie z Oświęcimia opowiedział mu swoją gehennę. Schiller wtedy, mam wrażenie, chciał zmienić swoje życie, został oblatem. To było zupełnie szczere. Ale już w Lingen wszystko to z zachowania Schillera wyparowało. Zdecydowałam się na wyjazd do Włoch, z Teatrem II Korpusu, bardzo szybko. Na dłużej zatrzymaliśmy się w Recanati, razem z mężem, którego szczęśliwie odnalazłam. Mieliśmy tu dobre warunki do pracy. Był piękny teatr w starym gmachu. I drugi, plenerowy, w pobliżu, w Porto Recanati nad samym Adriatykiem. Przygotowałam "Śluby panieńskie". Obsada: Radost - Dorwski, Klara - Irena Brzezińska, Aniela - Jadzia Andrzejewska, Gucio - Zbyszek Blichewicz, Dobrójska - Zbierzchowska i Albin - Orchoń. Scenografię projektował Tadzio Orłowicz. Ten teatr miał duże środki i duże możliwości. Była też spora grupka zawodowych aktorów. Inna rzecz, że głównie rewiowych. Kiedy grali w dramatach, to było okropne. Ale Teatr li Korpusu rozwijał się, wciąż doszlusowywali nowi koledzy. Wacek Radulski zrobił wielkie, z tłumem statystów, widowisko szekspirowskie - "Wiele hałasu o nic". No i była ta kolosalna rezerwa publiczności. Młodzi ludzie, którzy pochodzili często z zapadłych kresów wschodnich, albo gdzieś powywożeni do Rosji, którzy przez całe swoje życie teatru na oczy nie widzieli. Był też duży odłam "pieronów śląskich", którzy przez Niemców przeszli. A tutaj teatr przyjeżdżał tylko do nich, do San Michele, czy gdzie indziej. Jak wspaniale reagowali! Ja starałam się jeździć z każdym przedstawieniem swoich "Ślubów". Raz tylko zachorowałam od spalinowych wyziewów i Józek mnie zastąpił. I cieszyłam się, kiedy słyszałam , jak taki jeden do drugiego mówił "poszedłbym na to jeszcze kilka razy". Bardzo się cieszyłam. Że moja robota odpowiada jakiejś potrzebie.

B. O.: W 1948 roku Marian Hemar stworzył Scenę Polską w Londynie. Pani brała udział w tym przedsięwzięciu.

H. Z.-O.: Siedzibą był Klub Białego Orła. Znajdował się w samym centrum Londynu, pomiędzy Hyde Parkiem i Knightsbridge. Piękny gmach, dawny pałac miliardera. Mieścił i salę imprezową. Zbudowano scenkę, ładną i niedużą. Hemar zdecydował, że otworzy Scenę Polską "Panem Jowialskim" Fredry. Zaangażował m.in. Ewę Kuncewicz, Wojciecha Wojteckiego, Wiesia Mireckiego. Zawodowych aktorów. Szybko zaczęło jednak dochodzić do konfliktów w próbach. Hemar poprosił, bym je za niego poprowadziła. Zdaje się, że miał takie neurasteniczne nastroje, rano bardzo marnie funkcjonował. Zgodziłam się. Pamięta Pani początek tej komedii? Ludmir i Wiktor zatrzymują się na odpoczynek. A Hemar temu, który chce odpoczywać, kazał latać po scenie. I aktorzy prosili, żeby to zmienić, bo nonsens. Zmieniłam. A Hemar potem powrócił do swego pomysłu. Więc odsiadywałam te próby. Hemar jako kabareciarz - ale nie konferansjer! - to była wielka figura. Ale żaden reżyser teatralny. Wprost dyletant. Całkowicie fałszywie stawiał sytuacje i postaci. Szkoda. Epizod Sceny Polskiej trwał bardzo krótko. Polonia rozpadała się wtedy na bardzo dobrze zarabiających, którym wystarczał Klub Białego Orła i Ognisko, i na biedaków, którzy z trudem mogli sobie pozwolić na chodzenie do teatru. Ale pewne zapotrzebowanie na teatr polski w Anglii było. Natomiast tutaj, w Stanach Zjednoczonych, nie ma go zupełnie.

B. O.: Czym więc zajmowała się Pani tutaj?

H. Z.-O.: Józek umarł na parę dni przed terminem naszego wyjazdu do Stanów. Ja już wiedziałam trochę wcześniej, że nie będzie mógł jechać. Miałam zostać, bo panicznie bałam się z nim rozdzielić. No i ten kryzys wystąpił na trzy dni przed odpłynięciem. Wyjeżdżałam półprzytomna. Cały statek był po wręby zapełniony. Korona brytyjska finansowała tę ekspedycję i gwarantowała powrót każdemu, komu się nie powiedzie w przeciągu roku. Oczywiście, nędzne były te warunki na miejscu. Przydała mi się bardzo moja znajomość języków obcych, pracowałam m.in. w bibliotece, w katalogu. A Stach, mój brat, również zamieszkał w Nowym Jorku.

B. O.: Na scenie występowała Pani?

H. Z.-O.: Pracowałam trochę z Ziomkiem Karpińskim. W telewizji. Matkę Boską w "Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" zagrałam, epizod w "Dziadach". W Polish Theatre Institute czasem też występowałam, w programach Janki Katelbachówny. Było poświęcenie placu imienia księdza Popiełuszki, dawaliśmy artystyczny program. Na małym trójkątnym placu podobno kilka tysięcy ludzi się zebrało. Ale na ogół tu trzeba walczyć z indolencją. Namawiać ludzi, żeby przyszli. Bo, Pani Basiu, prawdziwy teatr był w Polsce. I tam został. A ja już go nigdy nie zobaczę .

Niniejszy tekst powstał z zapisów rozmów, które przeprowadziłam z p. Leną Zelwerowiczówną w Nowym Jorku kilka lat temu. Dziękuję p. Marii Napiontkowej z Instytutu Sztuki PAN za pomoc okazaną w realizacji nagrań .(B.O.)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji