Damy i Huzary A. Fredry w Państwowym Teatrze Nowym
O "Damach i huzarach" wypowiedziano już i wypisano tyle zachwytów, że trudno tu już dodać coś nowego. Ale trudno też nie zachwycać się za każdym razem na nowo tym prawdziwym cackiem w fredrowskiej skarbnicy komediowej. "Damy i huzary" należą do bardziej błahych, farsowych komedii Fredry, ale stanowią niewątpliwie arcydzieło formy, humoru i dowcipu. Każde słowo jest tu starannie wymierzone, każde spięcie dialogowe znakomicie wycelowane, każda scena kapitalnie zbudowana, każda postać niezmiernie żywa i plastyczna, każdy szczegół poddany dyscyplinie tak bardzo zwartej i jednolitej całości. A umiejętności konstruowania utworu trzyaktowego mogłoby Fredrze szczerze pozazdrościć wielu współczesnych autorów, którzy zwykle bez dużej liczby odsłon nie mogą sobie jakoś poradzić. Przy tym wszystkim w komedii Fredry całość przepojona jest takim beztroskim humorem i taką dozą poezji, że nie sposób oprzeć się jej urokowi, mimo, że sama akcja obraca się dookoła bardzo brzydkich spraw rajfurzenia młodą dziewczyną dla zdobycia majątku starego "narzeczonego".
Niegdyś starano się doszukiwać w "Damach i huzarach" apoteozowania narodowych cnót żołnierskich. Dziś jesteśmy już od tego bardzo dalecy. Tych paru safandułów w mundurach huzarskich, którzy pod wpływem babskiego najazdu miękną w swej zatwardziałości starokawalerskiej - ale tylko na krótko, by uświadomić sobie niebawem swoją głupotę - śmieszy nas serdecznie. A że Fredro był realistą i przedstawiał życie, tak jak je widział, nie wypaczając go według sympatii czy antypatii swoich i swego środowiska - i w tej krotochwili znalazły się akcenty ostrej satyry zarówno w stosunku do "dam" jak i do "huzarów". Pierwsze uczynił autor przedstawicielkami całej sfery, w której majątek decydował o wartości człowieka i w której dla zdobycia czy utrzymania tego majątku nie cofano się przed żadnym świństwem przybranym w szaty cnoty i honoru. Drugich pokazał niejako "w pantoflach", pozbawiając ich sztucznego i fałszywego patosu mundurów - choć nie bez sentymentu.
Wydobyć te satyryczne elementy komedii, nie zgubić nic z jej humoru i lekkości, nie dać się uwieść jej właściwościom farsowym, zachować całą klarowność utworu i zarazem jego wymowę realistyczną - wszystko to są niełatwe zadania dla teatru. W ogóle nowe teatralne odczytanie Fredry i nadanie mu odpowiedniego kształtu scenicznego jest ważnym zadaniem stojącym przed naszym teatrem. Dotychczasowe próby wykazały, że właściwa droga w tej dziedzinie znajduje się tylko w realistycznym, opartym na dokładnej analizie tekstu, ujęciu i osadzeniu w ściśle określonym tle historycznym. Warszawski "Mąż i żona" jest pod tym względem jak dotychczas osiągnięciem najwyższym, po którym idą wrocławskie "Śluby panieńskie".
Czy "Damy i huzary" w reżyserii J. Warneckiego można zaliczyć do jego zaszczytnego szeregu. Od razu trzeba powiedzieć, że nie. Przedstawienie jest wprawdzie wesołe - to jest jego zaletą, bo bywały teatry, które i z Fredry potrafiły robić szanowną nudę. Jednakże wesołość często osiągnięta jest tu zbyt farsownymi środkami czasem wpadającymi w pospolitą trywialność (np. scena Grzesia z pokojówkami). W tej delikatnej i tak pełnej smaku komedii razi to szczególnie. Reżyser "urozmaicił" przedstawienie nie tylko różnymi gierkami (jak np. gdakania sióstr Majora), ale i wstawkami w rodzaju różnych kurantów i pląsań pokojówek, z których zrobiono jakieś subretki będące zarówno swym wyglądem zewnętrznym jak i zachowaniem całkowitym nieporozumieniem na tle tego staroszlacheckiego środowiska. Do tego dochodzą różne umowne a niezbyt świeże chwyty w rodzaju zwracania się do publiczności w kwestiach wypowiadanych "na stronie" i w zakończeniu komedii.
Nie dostało też sił aktorom do zagrania tej komedii, która za ma za sobą najświetniejsze tradycje teatralne. Jedna Ćwiklińska nie uratuje tu sytuacji. Aktorka ta ma nieporównaną siłę komiczną i wdzięk w podawaniu dowcipu; uzupełniała nim świetny tekst Fredry w sposób równie świetny. W rolach pozostałych sióstr-megier dobrze dotrzymywała jej kroku J. Zaklicka jako Aniela i słabiej L. Messal jako Dyndalska. Miłą i wyrazistą Zofią była B. Sojecka. W ogóle zaś damy wyszły lepiej niż huzary. A. Michałowski jako Major czuł się wyraźnie niedobrze i nie po wojskowemu, jodynie w scenie oświadczyn miał dobre momenty. M. Winkler grał raczej sierżanta niż rotmistrza. M. Wojnicki jako porucznik nie wyszedł poza poprawność. Na uznanie zasłużył E. Fiedler jako Kapelan. Dwie pyszne postaci ordynansów wypadły dość blado przy tym A. Mularczyk dystansował M. Wołyńczyka.
Dekoracje T. Błażejowskiego zbyt wytworne jak na skromny staroszlachecki dworek, a przy tym nie nawiązujące do przesadnej farsowości przedstawienia. Może to lepiej dla Fredry, ale gorzej dla jednolitości spektaklu, o którym nie można było wskutek tego powiedzieć: w tym szaleństwie jest metoda.