Zabawa z Fredrą
NIGDY nie onieśmielała mnie klasyka. Nie sądzę też, by trzeba było traktować dzieła naszych klasyków, jak muzealne zabytki, gdzie każde słowo jest święte, a nawet nie wiadomo, czy wolno otrzepać te inkunabuły z kurzu stuleci. I dlatego nie przerażał mnie nigdy żaden zabieg reżyserski, zmierzający do ożywienia dzieła klasyka i zbliżenia go do naszych odczuć i doznań. Decyduje tu wynik. Skoro przedstawienie jest żywe i zabawne, skoro dzieło klasyka żyje na scenie i cieszy znowu po latach widzów - wszystko jest w porządku i nie widzę powodu, by łamać ręce i drzeć szaty w rzekomej obronie mistrza.
I dlatego oklaskiwałem przedstawienie "Dam i huzarów" u Hanuszkiewicza. Obszedł on się z tekstem Fredry dość dowolnie i frywolnie. Ale któż to był ten pan Fredro? To przecież żołnierz napoleoński, szlachcic zawadiacki i wesoły, autor "Męża i żony" oraz wielu mniej lub więcej znanych wierszyków, które młodzież polska od dziesięcioleci opowiada sobie na ucho. Jestem pewny, że nowe przedstawienie "Dam i huzarów" w reżyserii Hanuszkiewicza jest znacznie bliższe takiemu Fredrze, niż akademicka celebra. Zgadzam się więc z jego żartobliwą odpowiedzią na pytanie kto pozwolił mu na takie "szarganie świętości": Dziś w nocy śnił mi się hrabia Aleksander, powiedział, że widział próbę, że go to bawi i że akceptuje. Mogło tak być i jestem prawie pewny, że gdyby hrabia Fredro ożył nie miałby Hanuszkiewiczowi za złe jego zabiegów.
Polegały one na przywróceniu wierszowanej wersji sztuki, o tyle, o ile się zachowała, (dziesięć scen). Było to udane. Wiersz fredrowski brzmi zawsze znakomicie i wolę go od fredrowskiej prozy. Ponadto wprowadził Hanuszkiewicz fragmenty innych sztuk, oraz piosenek z epoki (w większości do tekstów Fredry), coś w rodzaju fredrowskich songów, które urozmaicały przedstawienie. Wszystko to puścił w błyskotliwym tempie, lekko i wesoło, nie skąpiąc dobrych (niekiedy mniej dobrych) pomysłów reżyserskich. Wpuścił też na scenę orkiestrę jazzową w huzarskich mundurach, która grała stare polskie piosenki w nowoczesnej instrumentacji i w nowoczesnym rytmie. Efekt był zaskakujący, więc dobry. Teatr ma przecież zaskakiwać widza, a nie nudzić go tym, do czego przywykł od lat. Całość rozegrana została na tle dekoracji Xymeny Zaniewskiej, przedstawiającej wnętrze poczciwego polskiego dworku z lipowych bierwion, bardzo jasnego, bardzo ładnego i wesołego. Udane były też barwne, stylizowane kostiumy huzarów i ich kapelana. Gorzej było z kostiumami pań.
Przedstawienie ma pewne wady. Szczególnie w drugiej części były nieduże dłużyzny, które można jeszcze skrócić. Ale najważniejsze były luki aktorskie. Huzarzy górowali stanowczo nad damami. Bardzo dobry był Mariusz Dmochowski w roli Majora. Nareszcie zobaczyłem pełnego wigoru oficera, który mimo przekroczenia pięćdziesiątki był zupełnie wiarygodny, jako kandydat na męża. Nieznośna była dla mnie zawsze w "Damach i huzarach" sytuacja, w której staremu ramolowi stręczono ładną dwudziestolatkę.
W przedstawieniu Hanuszkiewicza jest zupełnie odwrotnie. Dmochowski może się jako mężczyzna podobać nawet młodziutkiej panience i wierzymy, że byłby wcale dobrym dla niej mężem. Tym bardziej, że ona zbyt wielką urodą nie grzeszy i wygląda raczej na taką, co po ślubie domową kurką zostanie i nawet rogów Majorowi nie zdąży przyprawić. Ale on nie chce się żenić. Przez chwilę go wzięło, ale gdy później się zastanowił, doszedł do wniosku, że kawalerski stan jednak lepszy i że nie warto z niego zrezygnować. Zostanie więc ze swym Kapelanem i ze swym Rotmistrzem, z Grzesiem i Rembą. Ciekawa koncepcja, ładnie przeprowadzona i konsekwentna. Dobre momenty miał Gustaw Lutkiewicz, jako Rotmistrz, ale nie zbudował już tak logicznie postaci i jej przemian. Bardzo zabawny był w roli sympatycznego Kapelana Józef Pieracki i wszystko mu uchodziło. Oklaski zbierali za role Grzesia i Remby Eugeniusz Robaczewski i Tadeusz Janczar. Z wdziękiem zagrał porucznika Edmunda Andrzej Zaorski, ładnie strzygąc zabójczymi wąsikami.
Znacznie gorzej było z paniami. Barbara Młynarska położyła dokumentnie rolę córki pani Orgonowej, Zofii, o której rękę idzie gra. Szczególnie przy ciekawej koncepcji postaci Majora mogła zaproponować coś nowego, jak np. to, że się jej w pewnym momencie ten wujaszek naprawdę spodobał, a nie na niby i że miałaby chętkę na niego, a nie tylko na jego majątek. Ale nic z tego. Damy, siostry Majora, też były raczej nijakie, choć to przecież dobre aktorki: Elżbieta Wieczorkowska, Janina Nowicka i Małgorzata
Lorentowicz. Najwięcej siły komicznej wnosiła Elżbieta Wieczorkowska. Ale to rola popisowa, która powinna wzbudzać na widowni wybuchy śmiechu. Nowicka była jako panna Aniela nazbyt dramatyczna, a Lorentowicz - zbyt salonowa. A to przecież komedia szlachecka, rubaszna i wesoła. Zapomniały już nasze panie, jak się to gra. Niewydarzone też były pokojówki: Maryla Pawłowska i Elżbieta Gaertner dość rezolutne i fertyczne, Magda Celówna - raczej bez wyrazu. Za mało w nich było osobowości. Nie pomogła im też pani Zaniewska, ubierając je wszystkie na biało, jak aniołki. A to przecież nie były wcale takie aniołki, oj nie. Już raczej subretki, koleżanki Justysi z "Męża i żony". Szkoda, że o tym zapomniano.
W sumie przedstawienie ładne i przyjemne, w którym największy sukces odnosi sam Hanuszkiewicz. Obawiam się jednak, że jego teatr robi się już nazbyt męski, a co za dużo to niezdrowo. Gdyby panie grały lepiej, gdyby prócz farsy było tu więcej z komedii, efekt mógłby być jeszcze lepszy. Ale nie. Jak na upały i teatralną posuchę - było dobrze. I tak Teatr Powszechny pozostaje dziś jednym z niewielu, do którego warto się w Warszawie wybrać bez obawy zmarnowania wieczoru. I nawet jeśli można się o niejedno w tym przedstawieniu pospierać, jedno jest pewne: nie było nudno. A to dziś już bardzo wiele. I wiem, że publiczności będzie się ten Fredro podobał, nie jak ramol zdjęty z posągu, lecz jak ktoś bliski, i sympatyczny, dobry znajomy, który uśmiecha się do nas ze sceny, a nie postrach i piła z lektury szkolnej.