Co w teatrze?
W teatrze Hanuszkiewicza finały bywają najlepiej wyreżyserowane i wymyślone. Myślę tu również o ukłonach. Jakkolwiek może to brzmieć uszczypliwie, ukłony są integralną częścią tych przedstawień, może i filozofii teatru.
U Hanuszkiewicza teatr jest rozmową z publicznością, bezpośrednim (tak zwykło się mówić) zwracaniem się do widowni. Postacie sztuk dialogują ze sobą za pośrednictwem widzów. Nie zwracają się bezpośrednio do siebie z pozornym pominięciem widza. Kwestie jak kule bilardowe rozszczepiają swój ruch o naszą obecność. Scena i widownia są sobie wzajemnie przedłużeniem. To, co się dzieje na podwyższeniu sceny, jest skonwencjonalizowanym, uproszczonym obrazem, czasem ilustracją wygłaszanych zdań, lecz istotą tego teatru jest "serwowanie" tekstu. Słowa, kwestie dialogu, sama sztuka w końcu są instrumentem, przyborem do gry. Zachowanie publiczności i aktorów jest z góry założone. Hanuszkiewicz lubi, by na polu sceny panował ład, elegancja, zorganizowane, geometryczne przejścia, prawie tańce. Dekoracji mało, coraz mniej, kilka rekwizytów - tych najpotrzebniejszych. W okresie, gdy w jego teatrze dekoracje projektował Pankiewicz, horyzont bywał rozmalowywany w jakieś chmury z malarskiej materii, bywał trochę iluzjonistyczny, stwarzał atmosferę, nastrój. Odkąd plastyką w Teatrze Powszechnym rządzi X. Zaniewska, dekoracje są monochromatyczne, trochę jakby sterylne. Zostały uproszczone, czasem dysponują szczegółem sztukatorskim. Niestety nie potrafię bliżej określić ich stylistyki, ponieważ dekoracje te wydają mi się całkowicie obojętne i nijakie. Na ich neutralnym tle, które nie dopełnia i nie fałszuje, rozgrywa Hanuszkiewicz swoje "bilardowe" spektakle.
W nich my, widzowie, odgrywamy dużą i jawną rolę. Dla nas rezerwuje się część przedstawienia - współudział w finale. Bijemy brawa. Rytmicznym klaskaniem możemy, musimy wywołać raz jeszcze korowód postaci, które za każdym wyjściem ze zrządzenia oklasków jeszcze są postaciami scenicznymi, jeszcze ochoczo udają finał szczęśliwy, piękny, smutny. Skojarzone pary, osoby tragicznie samotne, podwójnie umarli, rodzajowo śmieszni, celowo potykający się, trwają w ukłonach, a my możemy nieskończenie długo animować ich ruchy oklaskami, zaś nasze oklaski podtrzymywane są ich przemarszami, nasze ręce i nasz zmysł rytmiczności podjudza głośna muzyka. Każdy spektakl kończy się taką owacją i taką paradą zawodników. Lubię te finały, ale dopiero gdy one milkną, daję moje brawa, te, które oceniają, które wyrażają wdzięczność, lub gwiżdżę i złoszczę się, że przed chwilą dałem się oszukać i oszukiwałem aktorów, bijąc brawa podczas przemarszu ukłonów, brawa, które oni mogli byli wziąć za aplauz.
Przedstawienia Hanuszkiewicza są rozmową teatru, to znaczy rozmową reżysera, inscenizatora, autora, czasem aktorów z widzem. Bywają dyskusjami. Konrad kłóci się z maskami siedzącymi w fotelach na widowni wśród nas. W "Koriolanie" byliśmy rzymskim plebsem. Rozdzielono nam racje w dyskusji. W finale "Przedwiośnia" pomiędzy nami znajdował się cień matki Cezarego Baryki. W "Don Juanie" co drugi z nas był libertynem lub zabobonnikiem. Hanuszkiewicz jest z temperamentu publicystą. Szuka sztuk, które mogą zabrzmieć aktualnie. Przykrawa je do potrzeb chwili, czasem przykrawa sztuki do swoich pomysłów, dostosowuje je do teatru konwersacji. Nic nie poradzimy na to i zgadzamy się, by jako materiału do swych przedstawień używał dzieł klasyków lub dzieł prozy we własnych teatralnych przeróbkach. Sarkamy, gdy dokonuje adaptacji tekstów dramatycznych, które takich zabiegów nie potrzebują, z którymi ciekawiej obcować, gdy są skomplikowane, rozumniejsze i trudniejsze, aniżeli po przeróbce. Publicystyka upraszcza. Lecz zgadzamy się i wtedy na te zabiegi w sztukach, które są ze swej natury interwencyjne lub agitujące.
Niestety, istnieją również sztuki teatralne, które przemawiają dopiero po pełnej konkretyzacji ich warstw. Żyją, gdy nabrały konkretności teatralnej. Są to sztuki podobne do zegarów-pozytywek, które wymagają troskliwej, fachowej konserwacji, wymagają od opiekuna wyczucia stylów i naprawdę olbrzymiej kultury estetycznej. Nie znoszę jaskrawych przemalowań, są przykładem, co więcej - dowodem barbarzyństwa, nawet ślepoty kustosza. Nie zagrają wtedy, nie zaśpiewają dzwoneczki. Dzieła Fredry należą do tego gatunku utworów. Zniosą wiele, ale mszczą się, kompromitując brak kultury zbyt pewnego siebie kolejnego reżysera. Fredro nieraz wychodził z teatru trzaskając ostentacyjnie drzwiami loży na widok zgrywających się aktorów. W "Damach i Huzarach" Hanuszkiewicz zlekceważył prawie wszystkie wymogi tekstu, staje się to już u niego prawie regułą, że nie doczytuje z uwagą litery dzieła, spieszy się, nadaje przedstawieniom takie przyspieszenia i tempo, że i aktorzy szkicują odgrywane przez siebie postacie. Tempo, które nadał Hanuszkiewicz przedstawieniu "Dam i Huzarów", spowodowało, że sytuacje, a nie psychiki i charaktery mogły śmieszyć i być przedmiotem obserwacji. Zatroszczył się o ruchliwość sytuacji, o gagi (teatr, zwłaszcza trzeciorzędny, dysponuje sporym zasobem idiotycznych, gotowych chwytów rozśmieszających, można z nich ułożyć scenariusz do całej sztuki; aktorzy, gdy czują, że publiczność jest zimna, uciekają się nieraz do ich pomocy, czasem, gdy jest już beznadziejnie smutno, wystarczy pokazać palec, panie pokazują paluszki, oj pokazywały dość niewybredne rzeczy paluszkiem w "Damach...", itd.).
Przedstawienie Hanuszkiewicza stało się prawie że antologią takich "komediowych" chwytów i złego smaku, pomimo scen, w których rozpoznawało się klasę Hanuszkiewicza, choćby w scenie amorów Zosi z Edmundem i równoczesnej jej rozmowy z Matką. Z "Dam i Huzarów" powstała farsa i jej najprymitywniejsze składniki, a komedie Fredry są bogatsze od fars o materiał dla fenomenalnych wręcz kreacji aktorskich, zasobne w wiedzę ironiczną, gorzką, sarkastyczną o człowieku i jego psychice.
W ubiegłym sezonie zobaczyliśmy dwie takie role w "Panu Jowialskim", które nadały sens przedstawieniu w Teatrze Polskim. Szambelan Wołłejki, rola do najdrobniejszego szczegółu wymyślona, jej gestyka oparta została na niezborności członków i spowodowanej inią koncentracji uwagi na własnym ciele. Infantylność szambelana była formą ucieczki i sprytu. Szambelanowa Eichlerówny "dusiła" się w świecie "Jowialówki" i bez przerwy szukała osób, którym mogłaby zwierzyć swe prawdziwe myśli. Znajdowała je, tak jak to lubi Hanuszkiewicz, na widowni. Były to role wydobywające maksimum efektów komediowych z materiału danego przez Fredrę, nie lekceważące wizji autora, lecz jednocześnie całkiem nowoczesne. Śmieszyły nie psychiki, lecz pewne mechanizmy czy automatyzmy psychiczne, na nich opiera się właśnie współczesna groteska i komedia (Tati).
Zdaję sobie sprawę, że na tle warszawskich teatrów ubiegłego sezonu Teatr Powszechny jest teatrem ciągle interesującym i ciekawym. Recenzenci traktują więc nawet pewne potknięcia tego z wyrozumieniem. Wydaje mi się niesłusznie. Należy krzyczeć, gdy dzieje się lub gdy zaczyna się nam dziać i w tym teatrze krzywda, gdy zamiast coraz lepszych i ciekawszych spektakli otrzymujemy namiastki przedstawień wybitnych. Ja od dwóch sezonów obserwuję, że Hanuszkiewicz eksperymentuje pospiesznie, wypuszcza przedstawienia schludne, czytelne, ale nie wypełnione teatralnie. Że teatr dyskusyjny, publicystyczny, którego jest mistrzem, stoi mu na przeszkodzie w robieniu teatru, nazwijmy to, "kreacyjnego". Że traci samokontrolę, o czym świadczy spektakl "Dam i Huzarów".
Teatr Powszechny - ten szyld nie zwodzi. Hanuszkiewicz umie zorganizować popularne zdarzenie teatralne. Umie zaciekawiać. Poddaję się zawsze specjalnemu rytmowi przedstawień w tym teatrze. Jest tam zawsze atmosfera odświętności, jakiegoś radosnego podniecenia. Jest atmosfera żywego i lubianego teatru. Ale czasem niepokoi mnie fakt, że Hanuszkiewicz nigdy sam nie rezygnuje z naszych braw.