Śluby kawalerskie
"Damy i huzary" należą do wcześniejszych sztuk Fredry i chociaż są niewątpliwie słabsze od takich arcydzieł komediowych jak "Zemsta" czy "Pan Jowialski" weszły na trwałe do repertuaru polskiej, i nie tylko zresztą polskiej sceny, o czym świadczy choćby ich nie gasnąca popularność. Niewyszukana fabuła, konsekwencja w przeprowadzeniu intrygi, doskonała technika dramaturgiczna, która zapowiada już "późnego" Fredrę - wszystko to sprawia, że teatry sięgają po tę klasyczną pozycję często i chętnie. Nie dziwmy się więc, że Jan Perz postanowił przypomnieć "Damy i huzary" swoim widzom w dniu jubileuszu Państwowego Teatru Ziemi Łódzkiej. Przypomnieć, bowiem były one sztuką, którą ta zasłużona placówka kulturalna zainaugurowała swoją działalność we wisi Bogumiłowice 2 maja 1953 r. Tamte historyczne "Damy i huzary" w reżyserii Kazimierza Czyńskiego miały w sumie 281 przedstawień. A jak będzie z obecnymi? Pamiętajmy przecież, że nie jest to zwykła powtórka z tematu. Fredro, choćby ze względu na ilość pysznych inscenizacji, nie jest autorem łatwym do grania, jego popularność nie jest w tym wypadku ułatwieniem, stawia reżyserowi a zwłaszcza aktorom niezwykle surowe wymagania. O ile nie mamy kłopotów z odczytaniem tekstu, który jest niemal powszechnie znany, o tyle od inscenizatora mamy prawo wymagać nowych rozwiązań formalnych, pomysłowości w opracowaniu detali sytuacyjnych, rozwiązania ruchu scenicznego.
Zdawał sobie z tego sprawę Jan Perz, kiedy zabierał się do kolejnego wystawienia "Dam i huzarów", skoro jako scenografa zaprosił Maję Berezowską, która ma nie tylko nazwisko, ale także szczęśliwe pomysły. Rzecz przecież w tym, że salonowy Fredro wymaga rzeczywiście starannej oprawy. Ta typowo kostiumowa sztuka jest dla scenografa, podobnie jak dla reżysera, trudnym egzaminem. I trzeba od razu stwierdzić, że zdali go oboje, co oczywiście nie oznacza, że nie mamy do inscenizacji żadnych zastrzeżeń.
Ale o wszystkim po kolei. Fredrę można realizować realistycznie, tak jak go na ogół wystawiają Rosjanie, można też szukać specjalnej konwencji wypowiedzi, co ze względu na mnogość inscenizacji tego pisarza wydaje się drogą właściwszą, nie pozbawioną jednak pewnego ryzyka. Swoboda jest tu przecież ograniczeniem, pozorny brak rygorów zasadniczym rygorem, trzeba bowiem znaleźć właściwy klucz inscenizacyjny i przy jego pomocy otwierać przed widzem wszystkie smaczki Fredrowskiego dramatu, który choć taki stary, nie postarzał się przecież ani na jotę i natrętne maksymy, które weszły już od codziennego języka, jak dawniej budzą śmiech, jeśli są tylko odpowiednio podane.
Perz wybrał dla swojej inscenizacji drogę trudniejszą, zdecydował się na świadome przerysowanie scenicznych postaci, wyolbrzymił gest, monstrualnie zaakcentował sytuacyjny humor. Był to zamysł szczęśliwy, gdyż nie skomplikowana w końcu akcja ulega jakby przyspieszeniu, nie czujemy trzech długich aktów, intryga pochłania nas, aktorzy bawią. Zwłaszcza grający Majora Tadeusz Trygubowicz, któremu dzielnie sekunduje równie przekonywający Rotmistrz - Euzebiusz Olszewski. Do tej pary dostroił się Stanisław Marian Kamiński w roli służącego Grzegorza dając prawdziwy koncert gry aktorskiej. Są to, jeśli nie liczyć Leny Wilczyńskiej występującej gościnnie w roli Pani Organowej, najjaśniejsze punkty spektaklu. Pisząc w ten sposób nie chcę powiedzieć, że pozostali aktorzy nie sprostali swemu zadaniu. Już dawno przecież nie widziałem tak dobrze grającego zespołu Teatru Ziemi Łódzkiej jako całości. Jeśli jednak wyróżniam wymienionych wyżej artystów to przede wszystkim dlatego, że najkonsekwentniej zrealizowali myśli inscenizatora, że w ich działaniach aktorskich czuło się to, co w gwarze recenzenckiej nazywane bywa spoidłem. Nie oznacza to przecież, że pozostali aktorzy nie wnieśli do spektaklu interesujących momentów. Co prawda słabszy niż zazwyczaj był Zbigniew Bielski w nieco cukierkowej roli zakochanego Edmunda, w której nie czuł się chyba najlepiej. Cóż, taki właśnie jest tekst Fredry i nic na to nie poradzimy. Mało mógł się "wygrać" Janusz Dziubiński w marginesowej roli Kapelana, ale jego sakramentalne "Nie uchodzi" budziło za każdym razem szczery śmiech widowni. Sabina Mielczarek w roli Pani Dyndalskiej i Maria Niedźwiedzka w roli Panny Anieli dały kilka przykładów dobrego opanowania teatralnego rzemiosła. To samo można powiedzieć o Róży Chrabelskiej w roli Zofii, oraz o Ewie Jagiełło, Soni Ciesielskiej i Annie Jaros w rolach panien służących.