Artykuły

Bartosz Gelner: Nie chciałbym zostać zapamiętany jako ładny chłopiec, tylko dobry aktor

- Już w szkole dużo statystowałem. Za pierwszy epizod w "W11" dostałem 50 złotych, potem był epizod mówiony już za 150. Jaka to była kasa! Wszystkim stawiałem piwko. I nie tylko się tego statystowania nie wstydzę, ale uważam, że to była fajna szkoła - mówi Bartosz Gelner, aktor Nowego Teatru w Warszawie, w rozmowie z Mike'em Urbaniakiem z Gazety Wyborczej.

Ma dwadzieścia sześć lat, a na koncie już ważne role filmowe, jak choćby ta w "Płynących wieżowcach", oraz teatralne. Niedawno dołączył do zespołu Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego - w ten weekend premiera "Apokalipsy" w reż. Michała Borczucha z jego udziałem. Jak on to robi? Jak mówi mama Bartosza Gelnera: "Genu nie wydłubiesz".

Ładnym ludziom jest podobno łatwiej.

- Tego nie wiem, musisz spytać kogoś ładnego.

Właśnie pytam.

- Bardzo ci dziękuję, ale oprócz ładności musi być chyba jednak coś jeszcze. Myślisz, że uroda przekreśla talent?

A skądże.

- Może wróćmy do tego pytania za jakiś czas, jak już się pomarszczę.

Nie chciałbym zostać na etapie domniemanej ładności, chciałbym to przewalczyć kolejnymi rolami. Z drugiej strony nie da się ukryć, że tak zwane warunki decydują o tym, jakie się dostaje role.

Nie zagrałbyś Cetha [na zdjęciu] w "Kabarecie warszawskim" Krzysztofa Warlikowskiego albo Michała w "Płynących wieżowcach" Tomasza Wasilewskiego, gdybyś wyglądał...

- Jak pół dupy zza krzaka? Tak, masz rację, pewnie bym nie zagrał. Pamiętasz scenę z "Samotnego mężczyzny" Toma Forda, kiedy Colin Firth spotyka pod sklepem pięknego faceta?

Oczywiście, jak mógłbym zapomnieć boskiego Jona Kortajarenę.

- Siła tej sceny w ogromnym stopniu bierze się z tego, jak on wygląda. Kiedy byłem małym chłopcem, ciągle słyszałem, jaki jestem ładny, a dokładniej, jaką jestem ładną dziewczynką. Dzisiaj też się zdarza, kiedy idziemy ulicą z Agnieszką (Żulewską, aktorką, dziewczyną Bartosza - przyp. red.), że jacyś panowie krzyczą do nas: "Hej, dziewczyny!" i chcą mi oczywiście dać w mordę. Taki los, ale jak mówi moja mama: "Genu nie wydłubiesz". Nie chciałbym jednak być zapamiętany jako ładny chłopiec, tylko jako dobry aktor. To jest mój cel i nie zgadzam się na zamykanie mnie w jakiejś szufladzie.

Zawsze chciałeś być aktorem?

- Nie, zdecydowałem się bardzo późno, właściwie tuż przed maturą. Z kolegami z liceum w Chorzowie robiliśmy co prawda kabaret, ale chodziło nam tylko o dobrą zabawę i zwalnianie się z lekcji. Zupełnie nie wiedziałem, co chcę robić. Wszyscy szli na prawo albo na lewo, a ja postanowiłem spróbować ze szkołą teatralną. Znajomy rodziców znał aktorkę Małgorzatę Zajączkowską i umówił mnie z nią na spotkanie. Przyjechałem z Katowic do Warszawy w wyprasowanej koszuli, z bukietem kwiatów i poszedłem do pani Małgosi, której miałem zaprezentować swój talent.

Jak go oceniła?

- Po jej minie wiedziałem, że nie jest dobrze, ale co miała powiedzieć, żeby nie zniechęcać młodego człowieka? Że jest potencjał, ale trzeba jeszcze popracować. Zdawałem do szkół teatralnych w Warszawie, Krakowie i we Wrocławiu. Nigdzie się nie dostałem, ale wiedziałem, że będę próbował za rok. Spytałem rodziców, czy zasponsorują mi rok Policealnego Studium Aktorskiego "Lart" w Krakowie. Zgodzili się.

Nowe krakowskie życie?

- Wiadomo! Wynajęliśmy z kolegami mieszkanie i zaczęło się. Jedynym minusem było to, że nie miałem studenckiej legitymacji, ale trzeba było sobie jakoś radzić. Zacząłem też wtedy chodzić nałogowo do teatru.

Na Śląsku nie chodziłeś?

- Chodziłem, ale nie tak często i na inne spektakle. W Krakowie to był jednak Narodowy Stary Teatr z największymi nazwiskami. Inna liga. Tam po raz pierwszy zobaczyłem spektakl Krystiana Lupy "Tako rzecze Zaratustra". Mało z niego zrozumiałem, ale jednocześnie byłem zachwycony. Potem oglądałem kolejne jego spektakle: "Factory" i "Kalkwerk". Chodziłem też oczywiście na innych reżyserów.

I po roku ponownie zdawałeś do szkoły teatralnej.

- Niejednej, bo oprócz Krakowa, Warszawy i Wrocławia zdawałem także do Łodzi. Byłem już o wiele lepiej przygotowany i wiedziałem, jak wyglądają egzaminy. Na szczęście przyjęli mnie do Krakowa. Ależ to była radość!

Kiedy uczyłem się w Larcie, moi kumple współlokatorzy, którzy studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim, Akademii Górniczo-Hutniczej i Politechnice Krakowskiej, zazdrościli mi, że mogę długo spać, bo zajęcia zaczynałem o czternastej. A kiedy byłem na PWST, śmiali się, że nigdzie nie możemy wyjść wieczorem, bo ja siedzę na uczelni od rana do nocy.

Do tego doszła jeszcze praca w wakacje.

- Już po pierwszym roku dostałem rolę w serialu o wodnych ratownikach "Przystań". Tam zresztą poznałem Mateusza Banasiuka, z którym zagrałem później w "Płynących wieżowcach". Siedzieliśmy z ekipą przez trzy miesiące w Giżycku i kręciliśmy: fajna przygoda, pierwsze ostukanie się z planem filmowym, jakaś kasa zarobiona.

Kiedy serial miał premierowy odcinek, zrobiliśmy z kumplami party w naszym krakowskim mieszkaniu. Mój przyjaciel Sylwester Piechura, dzisiaj aktor Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu, wydrukował nawet plakaty z moją podobizną. Przyjechali też z Katowic moi rodzice i była kupa śmiechu.

Na trzecim roku studiów zadebiutowałeś z kolei na dużym ekranie.

- "Salą samobójców" Jana Komasy. To też kręciliśmy w wakacje. Film został bardzo dobrze przyjęty i dostałem po nim kilka propozycji zagrania w serialach, już bez castingu. Zdecydowałem się wtedy na "Czas honoru". Tymczasem nadchodził czwarty rok na PWST i spektakle dyplomowe z Szymonem Kaczmarkiem i Pawłem Świątkiem. Grałem w nich i przeprowadziłem się do Warszawy. Tu zaczęły się castingi do "Płynących wieżowców" i dostałem pierwszą propozycję pierwszoplanowej roli w filmie fabularnym.

Jak wyglądała praca nad nim?

- Tomek Wasilewski poświęcił nam, czyli Mateuszowi Banasiukowi, Marcie Nieradkiewicz i mnie, naprawdę dużo czasu; mieliśmy dużo prób, dobrze się poznaliśmy. Sporo mnie to też kosztowało, bo temat był niełatwy.

"Płynące wieżowce" okrzyknięto pierwszym polskim filmem gejowskim. Znalazł się on nagle w gorącym centrum debaty o homofobii, sytuacji osób LGBT, związkach partnerskich. Trafiliście z Mateuszem Banasiukiem na okładkę "Wprost", opatrzoną tytułem: "Zabić geja. Witajcie w tolerancyjnej Polsce". Skrajnie prawicowa "Fronda" donosiła o "homoataku" na swoją redakcję, polegającą na tym, że baner reklamujący film było widać z redakcyjnych okien. "Pętla homoseksualnego oblężenia zaciska się wokół nas" - donosiła "Fronda".

- Rzeczywiście, trafiliśmy w jakieś przesilenie z naszym filmem. Dostaliśmy wtedy mnóstwo zaproszeń do wielu programów publicystycznych, w których chciano z nami dyskutować o homofobii. Film w pewnym momencie zszedł na drugi plan. A ja chciałem, jako aktor, mówić o mojej roli, a nie o stosunku do gejów, bo on jest chyba jasny.

Najważniejsze, że "Płynące wieżowce" zostały bardzo dobrze przyjęte przez widzów i krytykę. Myślę, że ten film sporo zmienił. Obejrzeli go też moi koledzy z osiedla z Katowic.

I co powiedzieli?

- "Nawet fajny ten film, ale naprawdę musiałeś się całować z tym facetem?!". Trochę żeśmy się pośmiali. Może po "Płynących wieżowcach" mniej osób będzie krzyczało na gejów na ulicy: "Ej, pedały!".

Za tobą tak krzyczeli? W Polsce - odnoszę wrażenie - zagranie geja to nadal akt odwagi.

- Ktoś tam od czasu do czasu coś krzyknął. Ale co z tego? Idziemy dalej.

Dalej i na barykady. Byłeś wśród aktorów czytających przed Pałacem Kultury "Golgotę Picnic" Rodriga Garcii, którą Michał Merczyński, dyrektor poznańskiego Malta Festivalu, zdjął z afisza pod wpływem ataku ze strony katolickich fundamentalistów i kiboli. Dlaczego wziąłeś udział w tym czytaniu?

- Bo nie podoba mi się ograniczanie wolności słowa i wolności ekspresji artystycznej. Nie podoba mi się też terroryzowanie jednej grupy przez inną. Ja nie zabraniam nikomu stania pod krzyżem, proszę mi więc nie zabraniać oglądania takich spektakli, na jakie mam ochotę. I, żeby była jasność, wziąłem udział w tym czytaniu nie po to, by kogoś atakować, ale żeby przeczytać tekst. Jak mówi mój kolega: "Trzeba zajebać dobrym serduszkiem".

Twoje role przychodziły do ciebie same?

- Przychodziły jako możliwość, ale musiałem o nie powalczyć. Starałem się też uczyć ile wlezie i korzystałem z różnych opcji zdobycia doświadczenia. Już w szkole dużo statystowałem. Za pierwszy epizod w "W11" dostałem 50 złotych, potem był epizod mówiony już za 150. Jaka to była kasa! Wszystkim stawiałem piwko. I nie tylko się tego statystowania nie wstydzę, ale uważam, że to była fajna szkoła.

Szczególnie kiedy się statystuje na scenie Narodowego Starego Teatru z Janem Peszkiem.

- O kurczę! Tak! Zupełnie o tym zapomniałem. Jeszcze przed szkołą aktorską byłem jednym z chłopców Gonzala w "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, więc to był mój homoseksualny debiut w teatrze. I to jaki! U boku Jana Peszka na deskach Starego Teatru. Lataliśmy z chłopakami w białych gaciach po scenie, a w przerwach siedzieliśmy w teatralnym bufecie i za każdym razem, kiedy wchodził jakiś aktor, zrywaliśmy się z krzeseł i mówiliśmy "Dzień dobry!".

W naszym "Trans-Atlantyku" była scena, do której wychodziliśmy z Janem Peszkiem z foyer teatru, gdzie stoi popiersie Konrada Swinarskiego. Peszek zawsze, przechodząc obok tego popiersia, klepał je z czułością. Uwielbiałem na to patrzeć, bo pokazywało to niezwykłą skromność wielkiego aktora.

Oglądałeś, będąc w szkole, jakieś spektakle Krzysztofa Warlikowskiego?

- Pierwszy był "Krum", ale widziałem go na DVD. A pierwszym spektaklem zobaczonym na żywo była "(A)pollonia", która przyjechała na Boską Komedię do Krakowa. Wielkie wrażenie zrobił na mnie rozmach tego spektaklu. Potem przyjechałem do Warszawy na "Anioły w Ameryce", na których się popłakałem.

A potem dostałeś od Warlikowskiego propozycję zagrania w "Kabarecie warszawskim". Nieźle.

- Jechałem wtedy do Łodzi, gdzie w Teatrze Nowym miałem grać w "Samuelu Zborowskim" Juliusza Słowackiego w reżyserii Szymona Kaczmarka. Kiedy zadzwonił telefon z Nowego Teatru w Warszawie, natychmiast zmieniłem kierunek. Było mi głupio przed Szymonem, że tak nagle się wycofuję, ale nie miałem innego wyjścia. Myślę, że każdy na moim miejscu zrobiłby to samo, prawda?

Raczej! Popędziłeś do Nowego bardzo zestresowany zbliżającym się spotkaniem z Warlikowskim i jego zespołem?

- A wiesz, że nawet nie. Ale nie dlatego, że byłem taki pewny siebie, ale dlatego, że nie miałem czasu na stres. To wszystko wydarzyło się tak szybko, że nim się obejrzałem, już byłem na scenie. Gram w "Kabarecie warszawskim" Cetha - młodego chłopca, którego bierze do trójkąta para gejów: Jamie i James, grani przez Maćka Stuhra i Piotrka Polaka. I jest tam scena, w której Jamie pyta o mnie Jamesa: "Jak ci się podoba?" i James odpowiada: "Jest zajebisty". Wtedy poczułem, że będzie dobrze.

Grasz w telewizji, kinie i teatrze. Nie chciałbyś z czegoś zrezygnować?

- Bardzo bym nie chciał, bo to różne rodzaje pracy i wszystkie sprawiają mi frajdę. Poza tym płodozmian jest zawsze wskazany. Chciałbym teraz zagrać jakąś ciekawą rolę w kinie.

Grasz przecież w nowym filmie Katarzyny Rosłaniec.

- Tak, ale to niewielka rola, choć bardzo przyjemna. Zdjęcia mam jesienią. Myślę, że ten film będzie kolejnym głosem naszego pokolenia, tak jak to było z poprzednimi obrazami, w których grałem.

A gdybyś dostał propozycję zagrania w filmie typu "Pokaż kotku, co masz w środku"?

- To film przyrodniczy?

Można tak powiedzieć.

- Rozumiem, że to jest złośliwe pytanie o to, czy zagrałbym w czymś nie najwyższych lotów. Szczerze, nie wiem. Jeśli powiem ci teraz, że nigdy w życiu, i to kiedyś zrobię, to mi to potem wyciągniesz. Powiem tak: chciałbym grać w dobrych filmach.

Masz dwadzieścia sześć lat, jesteś w zespole najbardziej prestiżowego teatru w Polsce, grasz w dobrych filmach. Co dalej?

- Wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chciałbym dostawać coraz ciekawsze i coraz większe role, nabierać doświadczenia i jednocześnie pilnować, żeby głowa była nieustannie przewietrzona.

Jestem teraz w próbach do "Apokalipsy" w reżyserii Michała Borczucha w Nowym Teatrze w Warszawie. To spektakl na podstawie tekstów Piera Paola Pasoliniego i Oriany Fallaci. Gram w nim wampira-imigranta, który przejeżdża z własną ziemią z Afryki do Europy, tylko ta Europa nie za bardzo mnie chce.

I będziesz podobno wampirem hetero.

- Tak, w końcu! Ale będę gryzł co popadnie.

"Apokalipsa", tekst: Tomasz Śpiewak, reżyseria: Michał Borczuch, reżyseria światła: Katarzyna Łuszczyk, scenografia i kostiumy: Dorota Nawrot, muzyka: Bartosz "Pleq" Dziadosz, występują: Bartosz Gelner, Marek Kalita, Sebastian Łach, Marta Ojrzyńska, Piotr Polak, Jacek Poniedziałek, Halina Rasiakówna, Krzysztof Zarzecki, premiera: 29 września w Nowym Teatrze w Warszawie, nowyteatr.org

Bartosz Gelner (ur. 1988) urodził się i wychował w Katowicach. Jest aktorem teatralnym, filmowym i telewizyjnym. Ukończył Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Na kinowym ekranie zadebiutował w głośnym filmie Jana Komasy "Sala samobójców", a w zeszłym roku zagrał wraz z Mateuszem Banasiukiem w równie głośnym filmie "Płynące wieżowce" Tomasza Wasilewskiego. Od tego roku jest etatowym aktorem Nowego Teatru w Warszawie, gdzie gra w "Kabarecie warszawskim" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i "Apokalipsie" w reżyserii Michała Borczucha, której premiera 19 września. Mieszka w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji