Huzarska odwaga
SCENOGRAFIA Wojciecha Zembrzuskiego do "Dam i huzarów" Fredry w Teatrze Dramatycznym w Gdyni jest zaskakująca - już na pierwszy rzut oka. Widz, jako tako znający komedię, spodziewa się bowiem wnętrza domu Majora. Tymczasem... rzecz cała rozgrywa się na świeżym powietrzu, a rozwój akcji śledzą na scenie tłumy służby, czy też po prostu wiejskich gapiów. Tak: reżyser Zbigniew Wróbel postąpił ze zgoła huzarską odwagą poprawiając Fredrę - dopisując, a nawet dośpiewując (!) wiele rzeczy. Samej, dopisanej w obsadzie, Służby, naliczyłam 17 osób. Bagatela... W komentarzu "Od reżysera", w programie teatralnym, Zbigniew Wróbel napisał: "Pieśni, przyśpiewki i zawołania, jakie włączam do tej inscenizacji, mają jeszcze bardziej rozniecić płomień tego przedstawienia a służba i "wieś", jaka tam się pałęta powinna rozkolorować paletę".
Wobec takiego założenia reżysera, scenografia musi mieć taki, a nie inny kształt. W głębi widzimy fronton dworu, gdzie od czasu do czasu chronią się bohaterowie. Miejsce akcji stanowi jednak podwórze, najwyraźniej znajdujące się tuż przed frontowymi drzwiami. Po bokach sceny znajdują się zabudowania gospodarskie, kryte strzechą. Stryszek i stajnia (czy też raczej obora?) mogą pomieścić, jak się okazuje niezliczone ilaści osób. Co chwilę ktoś stamtąd wychodzi; gramolą się z góry rozespane pary, przez okienko wychylają się ciekawskie głowy, w drzwiach kłębi się rozradowana ciżba. Ten tłum dziarski, wesoły, wyśpiewuje jurne przyśpiewki i najwyraźniej nie praca mu w głowie (co tłumaczyłoby bałagan na podwórzu), ale czynności oględnie nazywane prokreacyjnymi.
Służba ma również zwyczaj podglądać, z niejakim rozbawieniem, zmierzające do tego samego celu, intrygi i zachody państwa. Dzięki temu wszechobecnemu tłumowi, przesunięte zostały akcenty w sztuce. To raczej jakieś wiejskie obrzędy ku czci płodności, niż komedia, bądź co bądź, salonowa.
Zbigniew Wróbel śmiało i radośnie stawia dużą, wyraźną kropkę nad "i". Czyni jednoznacznym to, co było uroczym dwuznacznikiem, ujawnianiem nieświadomym skrywanych intencji. Jednocześnie przedstawienie jest jakby podzielone na dwa plany emocjonalne. Od tła komicznego, groteskowego, odbijają patetyczni kochankowie, niby z dawnego romansu sentymentalnego.
Mizoginizm, widoczny w tej sztuce, został silnie podkreślony - i zresztą te właśnie momenty, co ciekawe, premierowa widownia nagradzała oklaskami. Trzy siostry Majora zarysowane są ostrą kreską, bezlitośnie. Zdumiewa obsadzenie w roli Anieli młodej i ślicznej Violetty Zalewskiej, która z ogromnym samozaparciem gra podstarzałą i jazgotliwą łowczynię męża. Trzeba było aż sceny galopu okrakiem na ławce, aby postać tę nieco obrzydzić. Dosłowność może tu wywołać niesmak; czyż nie można było pozostawić widzowi pola do, jakże miłych, domysłów?
Między tak ukazanymi, drapieżnymi kobietami, miotają się Major (Stefan Iżyłowski) i Rotmistrz (Janusz Marzec). Przedstawienie jest popisem Stefana Iżyłowskiego, który dowcipnie zilustrował męskie słabostki i kokieterię. Zagrał Majora jako stare dziecko, szukające wciąż własnego odbicia w pełnych podziwu oczach innych. Major puszy się jak kogut, wścieka jak wariat, przymila jak kot. Jednym słowem, jest to prawdziwy mężczyzna, zdobny we wszystkie rozkoszne wady swojej płci - jak się okazuje, prawdziwie słabej i bezbronnej wobec pochlebstwa. Jeszcze dalej idzie Janusz Marzec, ukazując groteskową przemianę Rotmistrza w zalotnika zdobnego w wianuszek na siwej głowie. Śmiejemy się z tego wszystkiego, myśląc najwyżej, że przydałoby się większe tempo (a mniej reżyserskiej inwencji). Aż tu nagle Teresa Wasiak (Zofia) i Porucznik (Stanisław Raczkowski), prawie, prawie wyciskają nam łzy z oczu, w scenie pożegnania zagranej śmiertelnie serio. Tak, jednak dawniej to się lepiej kochali - tak pomyśli niejedna dama na widowni. A i komedie były lepsze...