Gruby żart
Ujął mnie ten spektakl swoją bezczelnością. "Damy i huzary" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego zostały oparte na wyjątkowo, wręcz żenująco, grubym pomyśle. I to pomyśle już po wielokroć ośmieszanym. Fredro we współczesnych kostiumach. Ale Grabowski ma umiejętność finezyjnego realizowania swoich grubych pomysłów i dar podpatrywania ludzkich obyczajów. Kostiumy współczesne, a jednak zróżnicowane. Widać, że panny służące zaopatrują się w trzeciorzędnych butikach, pończochy kupiły na Kleparzu, a sweterki od koleżanek, które wróciły z Turcji. Panna Aniela swój kostiumik znalazła w Modzie Polskiej, a pani Orgonowa niechybnie ubiera się w jednym z modnych magazynów na Floriańskiej. Styl pani Dyndalskiej należy już zdecydowanie do minionej epoki. Ów workowaty żakiet, ściągnięty paskiem, spódnica do połowy łydki - to ubiór, który z ambicją znalezienia się w Europie niewiele ma wspólnego, natomiast mógł być świadkiem wielu patriotycznych uniesień swojej właścicielki. Buty. Można by napisać o nich rozprawkę. O długości i grubości obcasa na przykład. Jeśli Fredro był bystrym obserwatorem obyczajów, Grabowski jest jego uczniem.
Scenografia jest prosta, niby stylowa, niby umowna. W pierwszej części rzecz toczy się na tle fasady dworku, przez otwarte okna widać kompletnie puste pokoje. Tylko na podłodze położono dywan. Wszystko bielutkie, świeżo odmalowane. Ale na boczne skrzydło zabrakło farby, a więc tu i ówdzie prześwituje goły tynk. Dach czerni się nowymi gontami. Druga część rozgrywa się w salonie. Tutaj ściany są równie nieskazitelnie białe, przedzielone dwoma marmurowymi pilastrami. Meble stylowe: widać, że potężna kanapa wróciła dopiero co od tapicera. Prostota i umowność dekoracji wydaje się więc raczej przejawem złośliwości. Dekoracje są realistyczne, a nie umowne. Meble pochodzą z Desy, dworek został kupiony i odnowiony dla nowobogackiego snobizmu. Obraz, który Grabowski buduje na scenie, jest płaski w najdosłowniejszym sensie. Dekoracje są tak ustawione, że pozostawiają aktorom do gry niezbyt szeroki pas proscenium. I tu - w tym podsunięciu aktorów pod nos publiczności - dopatrywałbym się złośliwej intencji. Wystarczy rozejrzeć się po widowni. Style są różne. Jedni dzielą gust z panną Anielą, inni z panią Orgonowa, jeszcze inni - co tu kryć - z panną Fruzią. Swoje sceniczne lustro ozdobił Grabowski efektowną ramą. Sceniczny portal Teatru im. Słowackiego, z całym dobrodziejstwem złoceń, gzymsów i sztukaterii, jest również elementem scenografii. Oj, nie taki Fredro miał tu być grany. Cóż bowiem ostało się z Fredrowskiego stylu? Panie bez specjalnej żenady zadzierają kiecki. Major dość bezceremonialnie dobiera się do swojej siostrzenicy. Orgonowa zamaszystym kopnięciem wyrzuca służące za drzwi. Granice dobrego smaku co i rusz są łamane. Na scenie panoszy się w całej krasie pokraczność obyczajów, nie tylko erotycznych.
I, rzecz nie do wiary, w tym wszystkim jest lekkość i finezja. Może poza scenami ze służącymi, zbyt grubo już robionymi. Proszę przyjrzeć się ustawieniu sytuacji, kompozycji ruchu. Jak przejrzyście prowadzeni są aktorzy. Trzeba koniecznie zobaczyć Urszulę Popiel (Aniela), jak po kawaleryjsku uwodzi Rotmistrza, jak zniża głos do basu, jak zarzuca nogę, jak porwana wreszcie własnym występem wskakuje na stół. Albo trzy panie, wszystkie świetne (Iwona Bielska, Anna Tomaszewska, Urszula Popiel), gdy stłoczone na ławce wpadają w zbiorowe spazmy. Albo panów, gdy na tej samej ławce tężeją w odruchu męskiej solidarności pod gniewnym spojrzeniem pani Orgonowej. Sa także świetne sceny z Majorem (Andrzej Grabowski), gdy ten broni się przed atakami damskich histerii, z Rotmistrzem (Bogdan Słomiński) i Kapelanem (Tomasz Międzik). Cień dawnego wdzięku pozostawił Grabowski tylko parze najmłodszych bohaterów: Edmundowi (Błażej Peszek) i Zosi (Katarzyna Aleksandrowicz), choć i ona, sądząc po zachowaniu, musi być nieźle oczytana w brukowych romansach. Iskra ich młodzieńczego uczucia, wyraźnie podpowiada Grabowski, prędko zgaśnie pod skorupą pokracznych obyczajów. "Damy i huzary" są kolejnym wariantem złośliwego wizerunku Polaków, jaki realizuje w swoim teatrze Grabowski. Można by mieć do niego pretensje, że powtarza swoje pomysły. Ale ten rodzaj, obsesyjnego już przecież, wyczulenia na sferę zewnętrznych zachowań i obyczajów może zdradzać również jakąś formę mizantropii. Czyżby i reżyser przedstawienia - podobnie jak Fredro - był w "złym humorze"? Jak dotąd, Grabowski nakłada mocno już wysłużoną maskę szydercy ośmieszającego narodowe mity. Ale ktoś, kogo potrafi rozdrażnić kształt czyjegoś kapelusza, krój garnituru albo fason butów, kto z tak przewrotną radością uruchamia ów korowód pokracznych figurek, musi mieć jeszcze inne porachunki ze światem.
Przewrotność Grabowskiego polega i na tym, że do końca nie wiadomo, czy jego spektakl ośmiesza zły gust współczesnej widowni, czy też potajemnie na nim żeruje? I wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że Grabowski po kryjomu - przed swoimi aktorami i przed sobą - jakąś częścią swej natury solidaryzuje się z dwojgiem pewnych starszych ludzi, którzy z kamiennymi twarzami przesiedzieli pierwszą część spektaklu, a następnie po cichu, bynajmniej nie demonstracyjnie, opuścili teatr.