Artykuły

Specyfika telewizji

Należy się spodziewać, że telewizja odkryła nowy "samograj" w postaci piosenek filmowych. Przepis na taką audycję jest dosyć prosty: wystarcza zmontować razem Al Johnsona, Marlenę Dietrich, Sławę Przybylską, Chevaliera i Ritę Hayworth wykorzystując w tym celu stare, archiwalne fragmenty filmów.

Oczywiście, program "Znane i lubiane" na pewno zgromadził przy odbiornikach wielu widzów i na pewno cieszył się dużym powodzeniem. Ale żadna to zasługa redaktorów audycji i - niestety, żadna zasługa prowadzącego program, Juliusza Sztattlera. Posiadając taki materiał można było naprawdę wykazać więcej inwencji, więcej pomysłowości. Przecież tematem programu były piosenki filmowe, a nie fragmenty filmów. Dziś z chęcią obejrzymy - na zasadzie ciekawostki - zdartą taśmę z Al Johnsonem, albo sekwencję z "Niebieskiego Anioła" - lecz te same piosenki doczekały się niejednokrotnie nowszych interpretacji i nowszej inscenizacji. Dla przykładu - piosenkę "Winna była mama" (Rita Hayworth w "Gildzie") śpiewa o ile pamiętamy, Sława Przybylska. Gdyby tak pokuszono się o zestawienie tych dwu interpretacji?

Jeśli chodzi o Juliana Sztattlera, to jest to sprawa nad którą warto się zatrzymać. Otóż mały ekran wykrywa wszelkie fałsze, wszelkie sztuczności aktorstwa. To, co przyjmiemy na estradzie - może być zupełnie nie do przyjęcia w telewizji. W niedzielę np. Poznań nadał program muzyczny "W letnie popołudnie". Duet piosenkarzy ustawiono w konwencji starej operetki - on śpiewa, ona siedzi i patrzy "zakochanym wzrokiem", ona śpiewa on patrzy, razem śpiewają "usta w usta". Było to rażące - aczkolwiek takie samo ustawienie artystów moglibyśmy obejrzeć z przyjemnością na scenie komedii muzycznej czy na estradzie. Natomiast w telewizji - ze względu na specyfikę odbioru, na kontrast pomiędzy nowoczesnością techniki, a tradycjonalnością koncepcji artystycznej - było to rażące.

Podobnie z konferansjerką przy piosenkach filmowych. Na estradzie prędzej przyjmiemy nieatrakcyjny sposób podawania słowa, wiążącego gierki tracące amatorszczyzną - telewizja te braki obnaża bezlitośnie.

Jeśli już mowa o programach rozrywkowych - chciałabym gorąco pochwalić audycję, która przeszła trochę może niezauważona i nie reklamowana. Był to - nadawany z Łodzi - występ szczecińskiego zespołu młodzieżowego "Filipinki". Te młode dziewczęta zaskoczyły nas świeżością, wdziękiem, temperamentem i zupełnie niezłą techniką. Zespół wypełnia w jakiś sposób lukę jaką w tej dziedzinie posiadamy i doprawdy, zasługuje na częstsze eksponowanie w programie telewizyjnym.

Sprawa "specyfiki telewizyjnej" jest równie istotna w programach teatralnych. Czy reżyser ograniczył się do takich ustawień i sytuacji, które możemy obejrzeć w teatrze, czy też pokusił się o inne jeszcze rozwiązania? Otóż "Pierwsza lepsza" Aleksandra Fredry daje w tym względzie odpowiedź pozytywną. Drobny przykład: scena rozmowy Alfreda i Zdzisława. Alfred jest zdenerwowany, grożą mu bowiem nieprzyjemne konsekwencje - musi się żenić z Martą. Zdzisław (A. Szczepkowski) wie już, że jest to żart - prowadzi go dalej i spokojnie tłumaczy sytuację Alfredowi (A. Łapicki). Wobec tego reżyser ustawia scenę następująco: kamera nieruchoma, ujmuje Zdzisława w zbliżeniu, spokojnie mówiącego tekst. Natomiast zdenerwowany Alfred wychodzi z lewej strony planu, wraca, mówi swoją kwestię, wychodzi z prawej strony, odpowiada, znów wychodzi z lewej itd.

Zabieg prosty - na scenie jego odpowiednikiem byłoby nerwowe "krążenie" aktora. Tu zaś zyskaliśmy nowy efekt komiczny, otrzymany przez "znikanie" Alfreda z pola widzenia kamery.

To oczywiście tylko drobny przykład, wskazujący, że każdy fragment dialogu domaga się w telewizji nowego i własnego, specyficznego dla potrzeb ekranu - opracowania.

"Pierwsza lepsza" Fredry miała w telewizji doskonałą obsadę, tempo, ładną i współgrającą z koncepcją reżysera - scenografię. Z radością też stwierdziliśmy, że tekst Fredry znakomicie sprawdza się na małym ekranie. Przedstawienie reżyserował Andrzej Łapicki.

Wielu kibiców zgromadziły przy odbiornikach transmisje z Belgradu. Wydaje się, że sprawozdawca tym razem spełnił nasze nadzieje. Informował solidnie i rzeczowo, panował nad sytuacją, zwracał pilną uwagę na wyniki polskiego reprezentanta nawet wówczas, jeżeli kamera pokazywała inny fragment zawodów.

Kolejny program z cyklu "W środku Polski" dowiódł, iż jego realizatorzy są w wyjątkowo trudnej sytuacji. Jakże bowiem tworzyć audycję z życia województwa bez możliwości korzystania z wozu transmisyjnego? Z konieczności wszystko odbywa się w studio - a to, niestety, bardzo zmniejsza atrakcyjność programu. Niemniej jednak, w ramach tych skromnych możliwości robi się dużo - słyszymy rzetelny i poważny komentarz, szereg istotnych informacji, oglądamy fragmenty reportaży filmowych, próbę dyskusji z okazji Dnia Spółdzielczości. Audycja posiada określony charakter, nie sili się na pretensjonalność, ale próbuje zgromadzić autentyczny i ważny materiał. Oglądając ją musimy sobie zdawać sprawę ze szczególnych trudności jakie napotykają autorzy. Niemniej jednak, może w ramach "uatrakcyjnienia" pomyśleć o większej porcji piosenki, tańca, humoru? Może program jest jednak zbyt ciężki i trudny?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji