Dożywocie A. Fredry i inne sprawy teatru w Katowicach
1. BŁĘDY, KTÓRE TRZEBA NAPRAWIĆ
Państwowy Teatr Śląski w Katowicach przechodził w ciągu dwu ubiegłych lat ciężki okres walki o utrzymanie swego "stanu artystycznego posiadania", aby ostatecznie skapitulować podczas "egzaminu dojrzałości ideowo - artystycznej", jakim był dla naszych teatrów Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych.
Prawdziwe osiągnięcia tego okresu - to przedstawienia "Balladyny" Słowackiego (reż. Władysław Woźnik), "Mieszczan" Gorkiego (reż. Edward Zytecki) i "Mizantropa" Moliera (reż. Roman Zawistowski). Te trzy przedstawienia wskazują względną granicę twórczych możliwości katowickiego teatru, granicę, którą można i trzeba było przynajmniej utrzymać. Jedynym ustępstwem na rzecz "obiektywnych trudności" może być uwzględnienie sytuacji, jaka wytwarza się w momencie zmiany kierownictwa wówczas, gdy dyrektor opuszczając placówkę zabiera ze sobą najwartościowsze siły zespołu. Ponieważ takie właśnie zmiany personalne odbywały się w teatrze katowickim niemal z regularnością obrzędu co dwa lata, przyznajemy sprawiedliwie, że nie sprzyjały one jego rozwojowi, stwarzając w ostatnim okresie sytuację, której punkty newralgiczne do dzisiaj stanowią: 1) szczupła kadra stałych reżyserów, 2) przewaga niedoświadczonej młodzieży aktorskiej, 3) mała, a w każdym razie ograniczona przydatność pewnej części zespołu artystycznego. Są to jednak bolączki większości teatrów, które przy wzmożonym wysiłku ze strony kierownictwa artystycznego, zwłaszcza reżyserów, i ofiarności zespołu oraz przy właściwym operowaniu kadrami aktorskimi, dadzą się ograniczyć do minimum.
Jednak załamanie artystycznej linii teatru katowickiego było wynikiem konkretnych błędów, również o charakterze symptomatycznym. Można je wskazać niemal na każdym odcinku pracy artystycznej począwszy od planowania repertuaru, a skończywszy na jego ostatecznej realizacji. Festiwal zdemaskował lekceważący, bezideowy stosunek kilku teatrów, m. in. katowickiego, do współczesnego repertuaru. Oczywiście, taśmowa produkcja sześciu - przypadkowo i bez uzasadnienia dobranych - sztuk festiwalowych zawiodła. Jeden błąd pociągał za sobą dalsze. Wadliwa obsada jednej sztuki wiodła do nieuchronnych pomyłek już z konieczności, wskutek zajęcia potrzebnych aktorów w innych sztukach, przy równoczenych poważnych "przestojach" aktorskich. W omawianym okresie pojawiły się na afiszu nie tyle nowe, ile nie kojarzone dotychczas z tytułem reżysera nazwiska. Ludzie ci nie umieli, niestety, podołać odpowiedzialnej funkcji, jaką im nieopatrznie powierzono. W jednym czy dwu wypadkach kwestionowano nawet prawo do pełnienia tej funkcji. Natomiast Edward Zytecki, reżyser doświadczony i staranny w pracy, wykazał się w ciągu dwu lat zaledwie dwiema inscenizacjami. Obie z wystawionych przez niego sztuk ("Mieszczanie" i "Zwykła sprawa") zyskały bardzo dobrą opinię - nie uratowały jednak sytuacji teatru.
Tak, w najogólniejszych zarysach, przedstawiają się warunki, w jakich przystąpiło do pracy nowomianowane, piąte z kolei kierownictwo Państwowego Teatru Śląskiego w osobach Zdzisława Grywałda (dyrektor naczelny) i Romana Zawistowskiego (dyrektor artystyczny), oddając na warsztat równocześnie cztery sztuki, mianowicie "Dożywocie" Fredry, "Intratną posadę" A. Ostrowskiego, "Grzech" Żeromskiego w opracowaniu L. Kruczkowskiego i inscenizacji B. Korzeniewskiego oraz "Dziewczęta z Zorzy" A. Fajki i C. Sołodara. Dwie z nich weszły już na scenę.
2. CO ZROBIĆ Z NIEOBSADZONYMI AKTORAMI?
Problem ten spędza sen z powiek Generalnej Dyrekcji T.O.F. od początku jej istnienia. Nad rozwiązaniem tego problemu zastanawiają się też na pewno ludzie teatru. Nikt jednak dotychczas nie znalazł odpowiedzi na pytanie, jak zatrudnić sporą część, zwłaszcza aktorek, niekiedy świetnych, które przez lata cale więdną w oczekiwaniu na rolę. Tym bardziej nie wiadomo, co zrobić z aktorami, którzy również pragną grać co najmniej Hamletów i Ofelie - nie mając danych na odegranie nawet drobnych epizodów. Niektóre teatry, zwłaszcza prowincjonalne, muszą odkładać dobre sztuki ze względu na brak aktorów, inne zaś, zwłaszcza stołeczne, odkładają dobrych aktorów, powołując się na brak ról w sztukach, które wystawiają. Błędne koło...
Problem ten jest bardzo poważny i wymaga radykalnego rozwiązania. Nic dziwnego, że przejęty nim Teatr Śląski postanowił rozwiązać go we własnym zakresie. Po obsadzeniu trzech z wymienionych sztuk pozostała jeszcze grupa aktorów, którą postanowiono zatrudnić. Spełnienie tego celu miała ułatwić radziecka, komedia Fajki i Sołodara, której obsada nie ma chyba sobie równej: 11 kobiet i 4 mężczyzn.
Wprowadzając sztukę w próby, zlikwidowano wszystkie "przestoje" rozwiązując w ten prosty - zdawałoby się - sposób jeden z najtrudniejszych problemów... Szkoda tylko, że z ujemnym wynikiem.
3. NIEUDANA PRÓBA
Na wybór sztuki - jak widzimy- wpłynęły względy bardzo istotne, ale pozaartystyczne. I to był ów pierwszy błąd, który musiał pociągnąć za sobą dalsze. Szkoda tym większa, że przy innym podejściu "Dziewczęta z Zorzy" mogły stać się jeszcze jedną, być może udaną, próbą przełamania naszych niepowodzeń w zakresie lekkiego repertuaru. Włożono przecież w tę pracę sporo rzetelnego wysiłku. Józef Prutkowski napisał pełne dowcipu i umiejętnie wkomponowane w tekst piosenki, Jerzy Harald okrasił sztukę muzyką pogodną i - mimo niewątpliwej oryginalności - bardzo radziecką w charakterze, Wiesław Lange zaprojektował efektowne dekoracje. Ale oddając tę bezpretensjonalną komedię o bezspornych wartościach ideowo - wychowawszych niedoświadczonemu reżyserowi i - oprócz kilku wyjątków - najsłabszej grupie aktorów, nie rozwiązano należycie jej problemów artystycznych. Z piętnastoosobowej obsady aktorskiej najwyżej trzy lub cztery osoby wywiązały się z zadania.
4. WŁAŚCIWIE ODCZYTANY FREDRO
"Dożywocie" należy do najwybitniejszych dzieł zupełnie już dojrzałego talentu Aleksandra Fredry. Mimo to nie często mamy okazję oglądania tej znakomitej komedii na scenie. Wydaje mi się, że do unikania jej przyczyniła się w dużym stopniu nienajlepsza tradycja fałszywej interpretacji, która nawiązywała do powierzchownych koligacji Łatki z molierowskim Harpagonem, usuwając w cień realistyczną prawdę tej i pozostałych postaci, jak również środowiska i epoki. A przecież odnalezienie tej prawdy jest warunkiem sine qua non realistycznego teatru, który dysponuje środkami wydobycia wszystkich wartości, bogactw i blasków wielkiej sztuki.
W oparciu o marksistowską metodę badań literackich coraz bardziej krystalizują się nasze poglądy na twórczość klasyków, coraz precyzyjniej uczymy się określać ich pozycje, umożliwiające trafne odczytanie i zrozumienie treści dzieła. Cenną próbę określenia fredrowskiego realizmu, której niesposób na tym miejscu pominąć, stanowi szkic Kazimierza Wyki pt. "Pozycja Fredry" opublikowany niedawno na łamach "Nowej Kultury" (por. nr 40 i 41 z br.). Zwłaszcza fragmenty dotyczące budowy społecznego losu postaci fredrowskich zawierają wiele materiału, naprowadzającego na ślad teatralnej analizy tekstu. Argumenty przemawiające za "społeczną i realistyczną koncepcją losu ludzkiego", która "wielokrotnie zbliża się do realizmu krytycznego, ale utożsamić się z nim nie daje" (podk moje), przydadzą się nie tylko w dyskusji nad komediopisarstwem Fredry, lecz także nad sceniczną realizacją jego sztuk. Tym dokładniej uwidoczniają się na ich tle błędy dotychczasowych, tradycjonalistycznych ujęć postaci "Dożywocia", przede wszystkim Łatki, Birbanckiego, Orgona, Filipa.
W tych czterech postaciach i wzajemnych między nimi stosunkach przemieszane są już nie kryteria, ale wprost żywioły moralne, kształtowane i oceniane w myśl wyraźnie określonych reguł klasowych. Ale dziś, mimo, lub wbrew woli autora, inaczej waży zło, podstęp i tchórzostwo - inaczej zaś dobro, honor i odwaga. Odnajdujemy proporcje, świadomie dawkowane według ograniczonej receptury klasowej hrabiego Fredry, ale też spostrzegamy miejsca, w których stapiają się one z realistycznym widzeniem obrazu społecznego. Dzięki temu przewartościowaniu cechy negatywne decydują o żywiołowych namiętnościach tych postaci, natomiast cechy pozytywne o ich żywiołowym humorze.
Myślę, że warto zastanowić się bliżej nad elementami "fredrowskiego śmiechu". Choćby humor zawarty w "Dożywociu"! Na pewno budzi inny rodzaj wesołości u nas niż u naszych dziadków. Nie ulega też wątpliwości, że inne są jej przyczyny. Wątpię, aby sam Fredro kiedykolwiek kwestionował odwagę, poczucie honoru i poczciwą, zdolną do najwyższych poświęceń dobroć Birbanckiego czy Orgona. Dziś, w zestawieniu z pijacko - uwodzicielską praktyką pierwszego i wyrachowanym kumaniem się z Łatką drugiego, cechy te zabarwiają się zdecydowanym, tonem szyderstwa, jakby sam Fredro z całą premedytacją opiniował o nich stylem Sobakiewicza z "Martwych dusz": "Odin prokurator poriadocznyj czełowiek, da i tot w proczem, swinja".
Warto również zauważyć, że teatr umie niekiedy odkryć w klasykach realistyczne walory ich twórczości niezależnie od badań polonistycznych, kształtując w ten sposób świadomość widza i rozszerzając zakres naszej wiedzy o literaturze. Fredro miał pod tym względem wyjątkowe szczęście. Obecnie do twórczych inscenizacji "Męża i żony" oraz "Ślubów panieńskich" doszło "Dożywocie".
Ukazanie całej realistycznej drapieżności "Dożywocia" i konfrontacja przewodniej idei komedii z jej emocjonalnym odczuciem przez współczesnego widza nie jest łatwym zadaniem. Wszelki koncepcjonalizm, usiłujący ustalić płaszczyznę ideową i działania występujących postaci przy pomocy sformułowań, zaczerpniętych z arsenału późniejszego chronologicznie realizmu krytycznego, w wypadku "Dożywocia" może łatwo zawieść. Zbyt bogaty i zróżnicowany jest materiał charakterologiczny tkwiący v postaciach komedii, zbyt skomplikowane i zbyt nasycone pasją osobistego protestu, który wykracza poza klasową ideologię autora, są motywy działania tych postaci. Stąd częsty błąd traktowania utworu jako komedii charakterów, stąd pociągająca inscenizatora i aktorów tendencja sterowania w swej interpretacji ku rozmaitego rodzaju stylizacjom, fałszującym społeczny sens utworu.
Roman Zawistowski nie przymierzał tekstu do sztucznie wymyślonej koncepcji i postąpił słusznie. Jego inscenizacja "Dożywocia" opiera się na analizie, która umożliwiła mu realistyczne odczytanie i trafną rekonstrukcję społecznej rzeczywistości komedii. Dzięki temu - co już jest zasługą całego zespołu - uzyskał celową w swej konstrukcji i nieskazitelną w intensywnej lecz dalekiej od jaskrawości scenicznego wyrazu kompozycję, której treść oddaje wiernie istotę komediopisarstwa Aleksandra Fredry. "Tworzyć - pisał Stefan Zweig - znaczy: dobrze widzieć, zagęszczać i potęgować, wydobyć wszystkie możliwości, obnażyć namiętność namiętnych, poznać słabość silnych, ujawnić drzemiące siły". "Dożywocie" - jak żadna może z Fredrowskich komedii - pokrywa się z tą definicją, również spektakl odnajduje jej elementy.
Prawdziwy sukces artystyczny odniósł Gustaw Holoubek występujący w roli Łatki. Trzeba prawdziwie szczerego talentu, aby uczłowieczyć tę postać, miotaną karykaturalnie spotęgowaną wolą zysku i trzeba dużej inteligencji, która pozwoliłaby uprawdopodobnić niewiarygodne wprost systemy myślowe Łatki. Nie mówiąc już o technice aktorskiej, kulturze słowa itp. - Holoubek jako Łatka był bardzo ludzki, plastyczny w geście i przy tym wszystkim bardzo śmieszny. Wydobycie komizmu z tej roli jest chyba największym jego osiągnięciem.
Na czele wykonawców wymienić należy również Romana Hierowskiego, który niemą prawie rolę Twardosza wyposażył w bogaty zasób charakterystycznych szczegółów, wykraczających daleko poza ramy dość popularnych przy tego typu okazjach szablonów utartej konwencji. Birbanckiego grał zgodnie z intencjami własnego ujęcia reżyserskiego Roman Zawistowski, nadużywając nieco w niektórych scenach (monolog w II akcie) zbyt mocnych środków ekspresji.
Niemal wszyscy z wykonawców umieli odnaleźć w sobie rytm sztuki i wierne wyobrażenie odtwarzanych postaci, więc: Jolanta Hanisz jako Rózia, Wacław Zastrzeżyński (Orgon), Bolesław Smela i Florian Drobnik (świetnie zróżnicowani bracia Lagenowie) i Mieczysław Jasieccki jako zdemoralizowany już, ale posiadający zdrowy sąd o swych panach sługa Filip. Jedynie Antoni Graziado wyraźnie męczył się w obcym sobie kostiumie i środowisku jako Doktor Hugo.
Dekoracje i kostiumy Jadwigi Przeradzkiej oddawały styl i charakter środowiska, wydatnie współdziałając z grą aktora i pomagając w wydobyciu istotnych treści dzieła.