Artykuły

W aktorstwie frapuje mnie różnorodność

- Zajmuję się tyloma rodzajami sztuki aktorskiej, że nie mam chwili, żeby się nudzić. W tym zawodzie nie obchodzimy świąt, a jeżeli już, to świętem jest premiera sztuki, nad którą pracuje się przez trzy, cztery miesiące. A potem pojawia się nowe wyzwanie i praca zaczyna się od początku - mówi MARCIN PRZYBYLSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Rozmowa z MARCINEM PRZYBYLSKIM, śpiewającym aktorem, finalistą show "Twoja twarz brzmi znajomo"

Jest nie tylko aktorem teatralnym, serialowym i filmowym. Z wielkim powodzeniem i sukcesami uprawia sztukę interpretacji piosenki, której jest profesorem w Akademii Teatralnej w Warszawie, gdzie zrobił habilitację i uzyskał tytuł doktora habilitowanego piosenki. Na etacie w Teatrze Narodowym w Warszawie, gdzie gra i reżyseruje. Stypendysta ministra kultury i zdobywca prestiżowych nagród na festiwalach. Znany

masowej publiczności z małego ekranu (seriale "Na Wspólnej", "Prawo Agaty", "Hotel 52", "Przepis na życie", "Linia życia"). Jego popularność wzrosła po udziale w telewizyjnym show "Twoja twarz brzmi znajomo", w którym wygrał odcinek, wcielając się w postać wokalisty rockowego Iggy Popa.

- Zaczęło się bardzo dobrze, bo od Grand Prix XXII Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, gdzie został pan pasowany na najlepszego śpiewającego aktora w Polsce. Czy wyniknęło z tego coś konkretnego dla pana dalszej kariery?

- Po tej nagrodzie moje nazwisko stało się bardziej znane i kojarzone głównie ze światem teatru. Miała ogromny wpływ na to, że pozostałem przy świecie muzycznym, który schodził raczej na drugi plan, od kiedy postanowiłem być tzw. rasowym aktorem. Moja ścieżka zawodowa od tego momentu szła już dwutorowo. Dyrektor Teatru Narodowego Jan Englert, opiekun mojego roku w szkole teatralnej, doszedł do wniosku, że ktoś taki jak ja przyda się w Narodowym.

- Pamiętam, że nie były to jedyne laury na tym przeglądzie...

- Otrzymałem także nagrodę Ewy Demarczyk, jedną z najważniejszych dla mnie. Samo spotkanie z panią Ewą i to, co sobie wtedy powiedzieliśmy, pozostało w mojej głowie do dziś. Ewa Demarczyk stała się moją patronką duchową. Była też nagroda dziennikarzy, statuetka Ucho Patrona, "Andrzej 2001"...

- Co pan śpiewał?

- Na pierwszy etap przygotowałem "Białe zeszyty" Agnieszki Osieckiej, które śpiewałem później w finale. Przygotowałem również "Czaty" Mickiewicza i Moniuszki w wersji łączącej muzykę klasyczną z jazzem. Ale nie była to dobra propozycja repertuarowa, więc zmieniłem ją w kolejnym etapie na "Balladę dla błazna" Astora Piazzolli. która została przetłumaczona specjalnie dla mnie i po raz pierwszy wykonana w Polsce. Piosenka zrobiła bardzo dobre wrażenie nie tylko na jurorach. Wywoływała dużo emocji. Śpiewałem także "Libertango" z repertuaru Grace Jones, w którą po latach wcieliłem się w programie "Twoja twarz brzmi znajomo".

- Dostał pan stypendium ministra kultury.

- Dwa razy, również na zakończenie studiów. Miało mnie inspirować do pracy i stwarzać dobrego ducha do tego, co czekało mnie w zawodzie.

- I jeszcze prestiżowa nagroda im. Tadeusza Łomnickiego.

- Przyznaje ją rektor Akademii Teatralnej w Warszawie za osiągnięcia aktorskie po dwóch latach pracy w zawodzie.

- Wszystko wskazywałoby na to, że ktoś tak ceniony musi zrobić wielką karierę, a jednak pan kariery nie zrobił. Czego zabrakło?

- Może nie byłem w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, wśród odpowiednich osób. Nie brałem pod uwagę udziału w przedsięwzięciach komercyjnych, interesował mnie teatr, muzyka, piosenka, a później, kiedy debiutowałem jako reżyser, to właśnie wciągnęło mnie najbardziej. Słowem: sam odciąłem sobie taką szansę. W miarę upływu czasu zaczęło się to zmieniać i na razie jestem zadowolony z tego, co mam. A popularność może się pojawić i bardzo szybko zniknąć.

- To pan postawił na teatr, czy to on pana zawłaszczył?

- Myślę, że zawłaszczyliśmy siebie nawzajem. W Teatrze Współczesnym spotkałem się z Erwinem Axerem, legendą polskiego teatru, i wystąpiłem w jego ostatnim przedstawieniu. Pracowałem z Agnieszką Glińską, Maciejem Englertem. W Teatrze Narodowym spotkałem się z Jerzym Jarockim i wystąpiłem w jego spektaklu w roli Gombrowicza. Miałem szczęście do fantastycznych partnerów scenicznych, m.in. Mai Komorowskiej, której asystentem byłem przez sześć lat, Jana Englerta, Jerzego Radziwiłowicza, Gabrieli Kownackiej, Wojciecha Malajkata... Czas spędzony w Teatrze Współczesnym był porą na naukę, na rozbieg.

- Dlaczego przeszedł pan ze Współczesnego do Narodowego?

- Teatr Narodowy zaproponował mi więcej ciekawych zadań. Miał bardziej zróżnicowany i rozbudowany repertuar, była tam szansa na spotkanie zdecydowanie więcej reżyserów niż w autorskim Teatrze Współczesnym. W Narodowym jest siedem, osiem i więcej premier rocznie, a we Współczesnym dwie, trzy.

- Którą rolę w Teatrze Narodowym uważa pan za najważniejszą?

- Główną rolę w "W mrocznym domu" w reżyserii Grażyny Kani, dwugodzinnej amerykańskiej współczesnej psychodramie, która wymaga użycia skomplikowanych środków aktorskich. Ten spektakl dużo nas, aktorów, kosztuje, i po opadnięciu kurtyny nie możemy się długo pozbierać.

- Występuje pan gościnnie także w innych warszawskich teatrach...

- Dwukrotnie zagrałem w Teatrze "Na Woli" w muzycznym spektaklu "Rodzina Dreptaków" i "Operetce" Gombrowicza. Gościnnie wystąpiłem też w Teatrze Syrena w spektaklu o Włodzimierzu Wysockim, w którym zagrałem rolę tytułową.

- Nadal stawia pan na teatr?

- Teatr jest moim drugim domem. To poczucie zaowocowało moim debiutem reżyserskim na scenie narodowej. Zrealizowałem przedstawienie "Fortepian pijany", które napisałem w oparciu o songi Toma Waitsa, w świetnych przekładach Romana Kołakowskiego. Pełnię w nim rolę narratora.

- Były też inne reżyserie teatralne?

- Wcześniej reżyserowałem w Teatrze Współczesnym przedstawienia muzyczne. Pierwsze, "Moulin Noir-Antyrewia", oparte na twórczości Nicka Cave'a, Martyna Jacquesa i Toma Waitsa. Grali w nim studenci IV roku Akademii Teatralnej, moi uczniowie. Trzy lata później powstał spektakl "Gran Operita", już z zawodowym ponad 20-osobowym zespołem Współczesnego, oparty na życiu i twórczości Very Gran.

- Dlaczego tak rzadko można pana oglądać na dużym ekranie?

- Nie wiem, nie odrzucam proponowanych ról. Do tej pory film niespecjalnie się mną interesował. Aktorstwo filmowe jest bardzo specyficzne, inne od teatralnego. Wydaje mi się, że przed kamerą nadużywam środków wyrazu, które są bardziej odpowiednie dla teatru.

- Znacznie więcej gra pan w serialach, chociaż nie są to główne role...

- Główne nie, ale mam na koncie kilka ciekawych ról. Największą radość miałem z zagrania wielokrotnego mordercy w "Oficerze" Macieja Dejczera, gdzie w każdym odcinku wcielałem się w inną postać. Aby ją wiarygodnie zagrać, musiałem używać właśnie teatralnych środków wyrazu, żeby za każdym razem być naprawdę kimś innym.

- Również negatywną postać zagrał pan w serialu "Linia życia"...

- To był dla mnie ważny serial, pewnie moja rola zostałaby rozbudowana, ale po stu odcinkach, niestety, się skończył.

- Spory rozdział w pana pracy stanowi dubbing. Jak pan go traktuje?

- Jako swoistą zawodową zabawę. To pewien rodzaj umiejętności plastycznego wchodzenia w postać i dobrego jej słyszenia.

- Co najbardziej frapuje pana w aktorskim fachu?

- Myślę, że różnorodność. Zajmuję się tyloma rodzajami sztuki aktorskiej, że nie mam chwili, żeby się nudzić. W tym zawodzie nie obchodzimy świąt, a jeżeli już, to świętem jest premiera sztuki, nad którą pracuje się przez trzy, cztery miesiące. A potem pojawia się nowe wyzwanie i praca zaczyna się od początku. Dla mnie to jest najpiękniejsze w tym zawodzie.

- Każda sytuacja aktorska dodaje doświadczenia i pewności siebie?

- Tak, absolutnie. Szczególnie sukces wnosi dużo pewności siebie i powoduje, że aktor krzepnie w tym, co robi na co dzień. Do każdej następnej roli podchodzi się z większą łatwością. Trema jest mniejsza, a spotkania z widzami są bardziej świadome.

- Dlaczego zdecydował się pan wziąć udział w rozrywkowym programie komercyjnej stacji telewizyjnej Polsat "Twoja twarz brzmi znajomo"?

- To jeden z najlepszych programów telewizyjnych. Jest świetnie realizowany i lubiany przez widownię. Mogłem się pokazać w tym, co do tej pory robiłem. Było to dla mnie bardzo ważne, bo połączenie czysto aktorskich elementów z wykonaniem piosenki było moją największą tęsknotą. Spotkanie i wcielanie się w różne znane postaci stało się dla mnie ogromnym wyzwaniem, podobnie jak spotkanie z wielomilionową widownią, z którą nie miałem do tej pory styczności. Nauczyłem się radzenia ze stresem, z niepokojami, które towarzyszą przy każdym występie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że dzięki temu programowi uodporniłem się na pewne rzeczy i żadne z kolejnych wyzwań nie sprawia mi już dyskomfortu wynikającego ze stresu.

- Nareszcie mógł pan pokazać, na co go stać i co potrafi zrobić ze sobą, ze swoim głosem. Gdy rozmawiamy, zakończył pan zdjęcia do ostatniego odcinka. Z jakimi refleksjami opuścił pan studio?

- Z poczuciem tęsknoty i smutku, że program już się skończył. A jednocześnie ulgi, że się skończył, bo kosztował mnie dużo zdrowia. Schudłem dobre pięć kilogramów. Pozostanie satysfakcja, że w świat pójdą moje piosenki, że mogłem wreszcie pokazać to, czego udało mi się nauczyć. Podsumowując, pozostało połączenie smutku ze szczęściem.

- Która z prezentowanych postaci okazała się najtrudniejszym zadaniem?

- Wbrew pozorom ostatnia, w odcinku finałowym. To Frank Sinatra. Na zbudowanie jego postaci miałem najmniej czasu. Musiałem wcielić się w artystę, który jest ikoną, amerykańskim mitem. Na szczęście udało mi się wydobyć z siebie charakterystyczny głos Sinatry, co zawdzięczam 6 - 7-godzinnym ćwiczeniom, pracy z trenerką Julią Chmielnik. Na drugim miejscu wymieniłbym Irenę Kwiatkowską, której piosenkę "Nogi, nogi roztańczone" zaśpiewałem w półfinale. No i Grace Jones, gdzie musiałem odnaleźć głos jak najbliższy artystki, ale i jej sposób poruszania się w tańcu z manekinem.

- Najprostszym zadaniem było chyba wcielenie się w Jerzego Połomskiego. Ten sam co zawsze jeden uśmiech, kilka takich samych ruchów, prosta piosenka...

- Ta imitacja dała mi dużo satysfakcji, ale najbardziej jestem zadowolony z tego, co się wydarzyło po zaśpiewaniu piosenki "Cała sala śpiewa z nami". Mam wrażenie, że rozmawiałem z jury, z publicznością w jego stylu, co sprawiło, że ta postać w moim wykonaniu stała się bardziej wiarygodna.

- Czy Połomski gratulował panu występu?

- Nie, podobno miał być w programie, ale pojawiły się problemy ze zdrowiem. Natomiast spotkałem się z Urszulą Dudziak, której imitację zaprezentowałem w jednym z odcinków. Pani Urszula pogratulowała mi, improwizowaliśmy razem poprzez wspólny sposób wydawania dźwięków. To było bardzo wyjątkowe spotkanie.

- Co było najbardziej charakterystyczne dla Davida Bowie?

- Chyba jego specyficzny ruch, związany ze sposobem zachowania się rockowych artystów pewnej epoki. Ruch trochę ptasi, trochę rockandrollowy, oparty na swoistym feelingu. Sposób wydobywania głosu przez Davida Bowie był mi najbliższy i nie sprawił mi szczególnej trudności.

- Kto nam jeszcze pozostał?

- Byłem Antonio Banderasem, Erickiem Claptonem, Iggym Popem...

- Iggy Pop to nieokiełznany dzikus sceniczny...

- Oj tak, energia zawsze go tak roznosiła, że scena była dla niego za mała.

- Poszedł pan do tego programu, żeby wygrać?

- Nie, na początku mówiłem do siebie: "Byle nie przegrać". Zaczęło się od przegranego odcinka, więc do drugiego musiałem się jakoś psychicznie pozbierać. Ale i tak po wszystkim

i o wszystkim będzie ostatecznie decydowała publiczność.

- Gdzie odreagowuje pan po ekscesach zawodowych?

- Najczęściej w Barcelonie. To fantastyczne miasto; gdybym nie mieszkał w Warszawie, to pewnie przeniósłbym się tam. Relaksuję się też na balkonie w moim mieszkaniu na stołecznym Wilanowie. Wieczorem lubię tam napić się z żoną czerwonego wina i podsumować cały miniony dzień.

- Prywatnie jest pan usatysfakcjonowany? Pełna stabilizacja?

- Jestem. Mam piękną żonę, również aktorkę i na dodatek początkującą reżyserkę, oraz dwóch synów.

- Żona jest znaną aktorką?

- Jeszcze nie. Nazywa się Anna Gryszkówna, jest aktorką Teatru Narodowego.

- Był pan przygotowany na wszystko, co wydarzyło się w pana życiu?

- Nie byłem. Patrząc na to z perspektywy czasu, jestem szczęśliwy, że wybierałem tak, jak czułem, że powinienem.

- Czego od życia pan nie dostał, a bardzo tego chciał?

- Tęsknię za pracą w filmie, ale zawodowo tego nie dostałem. Natomiast z całej reszty jestem zadowolony; aż wstyd byłoby wymagać więcej.

- Czy ma pan też inne pasje poza tym, czym zajmuje się zawodowo?

- Praca jest moją pasją. Ostatnio napisałem swoją pierwszą sztukę teatralną. I z piórem czuję się coraz lepiej i bezpieczniej. To jest moja nowa pasja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji