Artykuły

Seks po pięćdziesiątce, czyli we Współczesnym po staremu

"Taniec albatrosa" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

Czy Teatr Współczesny to hipster warszawskich scen? W końcu mieści się nieopodal placu Zbawiciela, a przymiotnik w jego nazwie dziś zdaje się ironiczny. Ironia zaś jest przecież podstawą kultury brodatych i wiecznie młodych bywalców kawiarni. Idąc do Teatru Współczesnego nie zastaniecie raczej tego, co wyobrażalibyście sobie, myśląc "współczesny teatr". Rządzić ma tu solidne rzemiosło, teatr oparty na tekście, za którym podąża aktorstwo. Żadnych ekscesów - zdaje się brzmieć motto dyrektora Macieja Englerta, który podkreślał nieraz, że scena odnosi frekwencyjne sukcesy. "Taniec albatrosa" - ostatnia premiera w dyrektorskiej reżyserii - będzie zapewne kolejnym z nich.

Chwilami przydałyby się nożyczki

Englert jest dziś najdłużej urzędującym z dyrektorów stołecznych teatrów - funkcję sprawuje od 1981 roku. Wcześniej dwa lata był zastępcą legendarnego Erwina Axera, za którego rządów Współczesny trzymał rękę na pulsie ambitnej współczesnej dramaturgii. Zaraz po prapremierach za żelazną kurtyną pojawiały się tu sztuki Becketta, tu odbywały się pierwsze wystawienia najgłośniejszych dramatów Mrożka. W latach 80. Englert - wciąż starający się rozwijać linię poprzednika - odkrył równocześnie dla Współczesnego zachodnie farsy. Warszawscy teatromani wspominają, że pod kasą ustawiły się kolejki jak po mięso.

Skąd to powodzenie? "Treść sztuki jest żadna, przedstawienie jest dokładnie o niczym. Teatr na szczęście wcale tego nie ukrywa. I to, że nie ukrywa, daje mu z miejsca przewagę wobec 3/4 całej masy teatralnej produkcji, która przecież także jest o niczym, chociaż usilnie przekonuje nas o swoich przepastnych głębiach i nowoczesnym artyzmie" - pisał w roku 1984 o "Jak kochają wyższe sfery", pierwszej farsie Englerta, Jacek Sieradzki.

Dzisiejszy naczelny prestiżowego pisma "Dialog" nie mógł jeszcze wiedzieć, że bulwarowy repertuar stanie się podstawą funkcjonowania sceny przy Mokotowskiej. A przeplatany będzie niekoniecznie udanymi poważniejszymi propozycjami, jak "Hamlet" z Borysem Szycem w roli tytułowej.

Żeby nie było: napisany 8 lat temu przez Géralda Sibleyrasa "Taniec albatrosa" nie jest o niczym. To trochę pieprzna, trochę gorzkawa komedyjka o starzeniu się, związkach intymnych i samotności. Tierry (Andrzej Zieliński), zoolog po pięćdziesiątce, pisze dysertację o wymierających gatunkach. Za takowy uznaje również... parę. Ludzie nie mają dziś ochoty się wysilać, by utrzymać związek, więc par coraz mniej - narzeka. Jednocześnie sam męczy się z upragnionym jeszcze niedawno związkiem z 22-letnią Judytą (w tej roli Sylwia Boroń w dublurze z Edytą Ostojak). W imię swoich teorii Tierry odradza rozwód swojej zgorzkniałej siostrze Françoise (Agnieszka Pilaszewska). Barwne grono starych przyjaciół dopełnia Gilles (Leon Charewicz) - żyjący w platonicznym, jak podkreśla ku uciesze Tierry'ego, związku z koleżanką z działu prawnego. Żadne nie może znaleźć spełnienia, wszyscy coraz rozpaczliwiej starają się łapać życie - udając, że nic strasznego się nie dzieje.

Gdzieś pod spodem tli się żar pokolenia wychowanego w cieniu Maja 1968. Bohaterowie Sibleyrasa, niegdyś radykalni, dziś wciąż bezpruderyjni i rozpolitykowani, spotykają się na lewicowych demonstracjach - jakże odmiennie od polskich rówieśników na widowni. Choć chwilami przydałyby się nożyczki, tekst jest zgrabny, niektóre puenty nawet błyskotliwe. To nie "Mayday" - bulwarowy władca polskich scen, gdzie śmiejemy się z perypetii taksiarza-bigamisty. He, he, dwie baby - podwójny kłopot. A to się doigrał, złotówa.

Spokojnie, kierowniku!

Nie, to nie tak. Gdyby "Taniec albatrosa" sfilmowali Francuzi, mogłoby to być lekkie, powabne, a zarazem nieść ze sobą jakąś mieszczańską mądrość życiową. A u Macieja Englerta? Niby wszystko na swoim miejscu. Na scenie grają porządni, doświadczeni aktorzy i stoi sobie uroczo i ostentacyjnie naiwna scenografia - parę drzewek, krzesła, stół. Jest teatr. Widownia się śmieje? Śmieje. Wychowana dawno temu publiczność przychodzi na swoich aktorów i kocha sprawdzone po wielokroć patenty Englerta reżysera. Jak czytamy na stronie www.wspolczesny.pl: "Jeden z najbardziej stabilnych programowo i personalnie teatrów polskich".

Tyle tylko, że sceniczna maszynka kręci się tu na drugim biegu, a na wyższych obrotach nikomu, łącznie z szefem, nie zależy. Zieleński, Charewicz i Pilaszewska pracują jak fachowcy-rutyniarze, którzy między kafelkowaniem jednego a drugiego pomieszczenia mogą spokojnie wypalić pół paczki, walnąć dwie kawy i skoczyć na dół po mortadelę. Z robotą i tak się wyrobią, fugi i tak będą równe. Spokojnie, kierowniku!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji