Półzwierzęce? ludzkie?
Elementy odnowy dają się zaobserwować także i w poniedziałkowym teatrze TVP. Może zbyt wcześnie na optymizm i głoszenie jakiegoś pozytywnego przełomu, faktem jednak jest, że po długim okresie miałkości coś tam się zmienia. Od paru tygodni jest przynajmniej o czym pisać, z czymś się spierać, coś aprobować.
Zainscenizowana przez Janusza Zaorskiego adaptacja powieści wybitnego, choć kontrowersyjnego pisarza amerykańskiego Erskine'a Caldwella "Ziemia tragiczna" z pewnością u wielu widzów wywołała swą drastycznością uczucia sprzeciwu. W panującej u nas konwencji obyczajowej istnieją tereny tabu, na które nie można wstępować, nie ściągając na siebie dezaprobaty czy wręcz oburzenia części opinii publicznej.
W przypadku telewizji rzecz jest o tyle delikatna, że rodzice nie panują już na ogół nad tym, co oglądają ich dzieci. Można było wprawdzie zapowiedzieć przed emisją "Ziemi tragicznej", że spektakl przeznaczony jest tylko dla widzów dorosłych; nie zrobiono tego. Ale zdajemy sobie sprawę, że nawet takie ostrzeżenie jest tylko usypianiem sumienia. Wystarczy, by rodzice wyszli z domu wieczorem, a już progenitura ich ogląda program "jak leci", nie przejmując się zakazami.
Tak, proszę państwa, świat się zmienia! Gdzież te czasy, kiedy jako wyrostek z wypiekami na twarzy czytałem "Dzieje grzechu", ściągnąwszy ojcu z półki tę książkę pod jego nieuwagę! Dla naszych dzieci takie drastyczności jak te w powieściach Żeromskiego to kaszka z mlekiem.
Ale przejdźmy do głębszej oceny widowiska telewizyjnego "Ziemia tragiczna" i popróbujmy bez podniecenia i emocji omówić jego wartości treściowe i moralne. Nie sądzę bowiem, by generalne odrzucanie tego typu spektaklu miało jakikolwiek sens.
Powieść Caldwella powstała w 1944 roku, w okresie gdy rozwój przemysłu wojennego ściągał do miast zbiedniałych farmerów z Południa. Rzecz dotyczy zatem dawno już zamkniętego okresu i rozpatrywana być może w kategoriach historycznych. Ze współczesnym obrazem Stanów Zjednoczonych niewiele ma wspólnego.
Farmerzy tacy, jak Spence Douthit czy Floyd Sharp, reprezentowali stan niskiego rozwoju intelektualnego, co uniemożliwiało im niemal zaadaptowanie się w warunkach ucywilizowanego, zurbanizowanego życia. To nieprzystosowanie ich, wyrwanych z gleby, w której wyrośli, i przeniesionych na obcą im zupełnie, w której nie potrafili zapuścić korzeni, prowadziło owych ludzi do całkowitej frustracji i dziecinnej wręcz nieporadności.
Cechami bohaterów Caldwella jest przyzwyczajenie do półzwierzęcej wegetacji i brak wszelkich zahamowań w realizowaniu swoich zachcianek. Wyraża się to w obnażonej z wszelkich osłon zmysłowości. Gdy mężczyzna zapragnie kobiety, wówczas sięga po nią jak po chleb, jak po owoc z drzewa. Gotów jest spółkować z nią nawet na oczach otoczenia. Zawiera się w tym pierwotność, nie poddająca się kodeksom moralnym, jakimi ludzkość obwarowała sprawy seksu na przestrzeni tysiącleci. Jednego nie można odmówić postaciom caldwellowskim, są autentyczne, niezakłamane, pełne dobrej woli.
W "Ziemi tragicznej" tylko dwie osoby reprezentują inny świat, ten skonwencjonalizowany, ukształtowany w procesach wiekowych, świat amerykańskiego establishmentu. To pani Jouet i panna Saunders, przedstawicielki organizacji charytatywnej. Obie w innej formie zdążają przecież do tego samego celu. Chodzi im o pozbycie się z miasta niewygodnej, rozwydrzonej biedoty, którą z punktu widzenia interesów dobrze usytuowanej społeczności uważają za niebezpieczną.
Pomoc, z jaką przychodzą do tych ludzi, ma tylko pozornie za źródło współczucia. Obie damy brzydzą się w gruncie rzeczy Spencem Douthitem i jego rodziną. Z punktu widzenia swej mieszczańskiej moralności mają z pewnością rację, gdy oburza je prostytuowanie się nieletnich dziewcząt. Trudno im zrozumieć, że te właśnie dziewczęta widzą dla siebie w prostytucji jedyną drogę do wyrwania się z biedy i zakosztowania innego życia.
Caldwell nie darzy sympatią obu dam usiłujących ingerować w życie rodziny Douthitów. Ukazuje ich zakłamanie i nieszczerość, kompromituje umoralniającą frazeologię, która spływa tak łatwo z ich warg. Na tym tle prostacki, zmysłowy i dziecięco naiwny Spence urasta do roli pozytywnej. Uczciwy w swoich odruchach, pragnieniach, postępowaniu, nie prowadzi wyrafinowanej gry, choć jest jak słomka unoszona przez falę życia, którego nie rozumie.
Jeżeli więc chcieć w sposób poważny ocenić powieść, która posłużyła za tworzywo literackie dla spektaklu telewizyjnego, to nie sposób odmówić jej wartości humanistycznych. Autor nie waha się badać naturę ludzką nawet na tak niskim, półzwierzęcym poziomie, bronić prawa jednostki do godności w tak drastycznych okolicznościach. Prawdę tę wspaniale weryfikuje na ekranie Roman Wilhelmi.