Artykuły

Gdy budzą się demony

- Mój zawód wymaga plastycznego umysłu, kontaktu z ludźmi, ciągłego dostosowywania się na planie do kolejnego dnia. Nie wyobrażam sobie, że zakryję się maską i nie będę chciał rezonować z tym światem - mówi ŁUKASZ SIMLAT, aktor Teatru Studio w Warszawie.

Nerwus i pracoholik. Trudny charakter, ale znakomity aktor. W pracy wypowiada tak dużo słów, ze potem nie chce mu się już z nikim gadać. Jednak dla nas Łukasz Simlat zrobił wyjątek.

Przed chwilą usłyszałam, jak podczas sesji powiedziałeś: "Nie lubię takich udawanek". Niezły tekst jak na aktora.

Łukasz Simlat: Bo nie ma udawanek! To zawsze muszę być ja: Łukasz Simlat. Wchodzę w rolę albo nie wchodzę i wtedy z niej rezygnuję.

Biorąc pod uwagę filmy, w jakich zagrałeś...

- To, że gram psychopatę, nie znaczy jeszcze, że nim jestem. Chodzi o to, że w jakimś sensie go rozumiem. Analizuję wszystko pod kątem tego, co może mi się przydać do roli. Niedawno zrobiłem cztery filmy z rzędu: "Zbliżenia" Magdy Piekorz, "Warsaw by night" Natalii Korynckiej-Gruz, "Pani z przedszkola" Marcina Krzyształowicza, "Jeziorak" Michała Otłowskiego i zacząłem próby do monodramu "Jednocześnie" Jewgienija Griszkowca w Teatrze Studio. Uzmysłowiłem sobie, że przez 12-14 godzin dziennie wypowiadam tysiące słów. W większym gronie, na imprezie, po pracy często ktoś dopytuje: "Czemu jesteś smutny?", "Dlaczego taki niegadatliwy?". A mnie się już nie chce mówić... Albo słyszę: "E, weź coś zagraj!". Wolę obserwować. Usiąść na murku i patrzeć na ludzi w obcym mieście.

Co ostatnio podpatrzyłeś?

- Wracałem do Warszawy, omijając korki w okolicach Częstochowy i przejeżdżałem przez jakąś wieś. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak ludzie się szykują do pielgrzymki, która przechodzi przez ich miasteczko w drodze na Jasną Górę. Można podpatrzyć mnóstwo sytuacji, dialogów, zależności. Wrzucam potem na swój "twardy dysk" takie zdarzenia, sceny i wykorzystuję do budowania postaci. Za każdym razem zaczynam od zera, więc pojawia się strach. Na ile on blokuje aktora, to pewnie zależy od tego, czy ktoś się czuje z sobą dobrze, czy nie.

A Ty?

- Ja jestem w pół drogi. Mam w sobie dużo samokrytycyzmu. Kiedy oglądam siebie już po montażu, sporo bym poprawił.

Skąd ten samokrytycyzm? Mama w Ciebie chyba wierzyła?

- Matka we mnie bardzo wierzyła i cały czas wierzy. Cieszy się z tego, że pracuję. Gdy postanowiłem iść do szkoły teatralnej, robiła wszystko, by mi w tym pomóc. Skąd więc samokrytycyzm? Może to się zaczyna już na bardzo wczesnym etapie: co jadła, gdzie bywała, jak o mnie myślała, gdy była w ciąży? Nie znam swojego ojca i myślę, że świadomość, że musi mnie sama wychować, wiązała się u niej z dużym lękiem. Nie wiem, na ile to siedzi we mnie i ogranicza. Ale na pewno jak się jest jedynym facetem w domu, to czasem trzeba ogarniać sytuacje w wieku do tego nieadekwatnym.

Na przykład jakie?

- Jako 10-latek naprawiałem matce malucha. Gdy byłem w wieku podstawówkowym, wiele spraw na mnie spadło. Nie robiłem tego z musu, po prostu chciałem.

Grając Jacka w "Zbliżeniach", pewnie odetchnąłeś z ulgą, że Twoja mama nie była tak toksyczna jak matka Twojej filmowej żony. A co sądzisz o Jacku? Facecie, który znosi pokornie to, że jego żona i teściowa są nierozłączne, nie potrafią przeciąć pępowiny.

- Mnie o wiele wcześniej puściłyby nerwy.

Myślisz, że w dzisiejszych czasach dużo jest takich cierpliwych facetów jak on?

- Ja do nich jeszcze nie należę, ale sądzę, że tak. Kobiety coraz częściej eksponują swoją siłę, a my musimy na to jakoś zareagować.

To motywujące.

Zderzenie z tym, jak kobiety żyją w Warszawie, było dla Ciebie problemem?

- Nie. Byłem młody, a mój zawód wymaga plastycznego umysłu, kontaktu z ludźmi, ciągłego dostosowywania się na planie do kolejnego dnia. Nie wyobrażam sobie, że zakryję się maską i nie będę chciał rezonować z tym światem. Postać Jacka też podbudowałem swoimi bolączkami, żeby móc płakać przez cały dzień na planie. I zacząłem się łapać na tym, że do uruchomienia emocji brakuje mi już problemów, bo te, które sobie przypomniałem, straciły świeżość.

Czyli skuteczna terapia.

- W "Zbliżeniach" przychodził do mnie taki smutek codzienny, strach przed utratą osób bliskich. Myślałem o swojej rodzinie w Sosnowcu. O chwilach, gdy człowiek wsiada do pociągu, auta, samolotu. Mówię: "Pa, pa, zadzwonię", a przemilczam - może ze wstydu - wiele innych słów, które chciałbym wypowiedzieć... Ale wiem, że wszystko ma swój czas. To się przekłada także na pracę: nie mam napinki typu "kiedy się pojawią główne role?!"

A po studiach, gdy jeszcze niewiele grałeś?

- Różnymi rzeczami się parałem. Prowadziłem Dni Garwolina, rozdawałem w metrze krówki, reklamując w stroju Mikołaja sieć kablową.

Byłeś Mikołajem?!

- No... Nie wstydzę się tego. Teraz chętnie bym zagrał tamtego

Mikołaja. Aktorstwo to suma różnych przeżyć. A w życie wpisany jest i smutek, i radość nie do powstrzymania...

Co teraz u Ciebie przeważa?

- Myśląc pod kątem zawodowym, chyba coś takiego, o czym przeczytałem w wywiadzie z Anthonym Hopkinsem: dla niego motywująca i równocześnie paraliżująca jest świadomość, że budzi się rano i zastanawia, czy jeszcze coś potrafi. Kiedyś sądziłem: "Co?! To kto potrafi, jeśli nie on?!". A teraz, gdy więcej gram, rozumiem, co miał na myśli. Pojawia się strach o to, czy się nie powielam, czy ze zmęczenia nie fiksuję się na jednym sposobie myślenia o scenie. Ideałem byłoby nagrać jeden, dwa filmy rocznie. W Polsce to niewykonalne. To są pieniądze na przeżycie trzech miesięcy. Albo dwóch. Ale podchodzę do tego na zasadzie "będzie, co będzie". Najwyżej sprzedam kolekcję filmów DVD, na których punkcie mam fioła.

Masz ich tyle, że byłby z nich zastrzyk gotówki na rok życia.

- Na rok nie, ale na pół - na pewno.

Który z filmów sprzedałbyś jako ostatni?

- Pierwsze sprzedałbym wszystkie te ze swoim udziałem! Trzymam je z powodów zawodowych - czasem trzeba zmontować coś w rodzaju portfolio. Nie sprzedałbym tych z Hopkinsem, a mam wszystkie. Fascynuje mnie jego droga. Ten czas sprzed "Milczenia owiec", kiedy nie był tak znany, a już był magnetyczny.

A Ty miałeś poczucie, że jesteś...

- Ja nie mam poczucia, że jestem zajebisty! Hopkins pewnie też nie. Jak się lubi to, co się robi, to już połowa sukcesu. Chciałbym wciąż zadziwiać widza, a żeby to robić, trzeba umieć samego siebie zaskakiwać.

Czym ostatnio siebie zaskakujesz?

- Tym, że się mniej denerwuję. Bo ja mam dosyć krótki lont od spokoju do wybuchu. Nie zdążę pomyśleć i już mówię... A jest prosta zasada: zanim coś powiesz, pomyśl 10 razy. To się sprawdza przy stole wigilijnym: "W tej osobie irytuje mnie to, w tej tamto", "Już wiem, co za chwilę powie". Od niedawna myślę inaczej: "Przecież jesteśmy rodziną. I niech on mi powie setny raz to samo, a mnie niech to sprawi radość". Mój dziadek świętej pamięci powtarzał swoje historie jak mantrę. Teraz myślę, że to piękne, że mogłem ich wysłuchać kolejny raz, tylko już za późno, nigdy ich już nie usłyszę.

O czym Ci opowiadał?

- No, przeżył dwie wojny... W takich ludziach jest większa siła spokoju niż w nas, chociaż mój dziadek też miał "krótki lont" i poniekąd to też było fajne... Oni już widzą, że nie ma co się tak ciskać o "złote kalesony". A my w tym pędzie chcemy coraz więcej.

Ty też?

- Tak, bo jestem pracoholikiem. Kiedy po dwóch miesiącach przerwy staję na planie, jeszcze nic nie zdążę zagrać, a już jest: "Aaa! Cześć, cześć!" - to takie kręcące. Wracam ze zdjęć, idę na spektakl, potem nie mogę zasnąć, organizm jest rozwibrowany, śpię trzy godziny, wstaję na zdjęcia i przychodzi moment, że myślę: "Niech nikt ode mnie już nic nie chce". Demony wychodzą...

W domu?

- Czasami w pracy. Łatwo mnie zirytować. Zwykle brakuje pieniędzy na produkcję, więc w ciągu jednego dnia zdjęciowego wyrabiamy na planie normę dwóch i pół. Pracujemy po 15 godzin, a słyszę, że nie ma czasu na próbę. Mówię: "K..., ludzie, robimy film. Jak to nie ma czasu na próbę?!". Pojawiają się komentarze: "O, już się w głowie poprzewracało...", "Trudny jest". A przecież chyba wszystkim zależy na efekcie. To jest okupione niebywałym wysiłkiem. Reset jest mi potrzebny, muszę od czasu do czasu spauzować. Po takim secie zdjęć do czterech filmów i premierze w teatrze byłem odmóżdżonym zombie. I jak miałbym zacząć robić nowy film, to bym chyba kogoś zamordował.

Najchętniej wyjechałbym gdzieś na pół roku.

A jak długą miałeś przerwę?

- Tydzień. Siedziałem na Helu. Leczyłem się z demonów (śmiech).

Lubisz morze?

- Bardzo. Mieszkam w Warszawie, za którą nie przepadam. Gdyby na Wybrzeżu była możliwość alternatywnego zarabiania poza teatrem, tak jak w Warszawie, to chętnie bym tam mieszkał i pracował. Plaże Helu to coś więcej niż piękno. Jakiś strach, który mnie kręci. Morze jest moją odskocznią. I Mazury. Można usiąść obok sąsiada na ławce, pomilczeć, popatrzeć, jak bizon kosi trawę. Mam takie marzenie: duży dom, a w nim cała rodzina w zasięgu ręki.

Budujesz już ten dom?

- Staram się (śmiech). To będzie na Mazurach.

Podobno żeglujesz?

- Tak, od 20 lat. Dzięki swoim dwóm przyjaciołom, kolegom z Sosnowca, jeszcze w liceum wyrwałem się na taki wyjazd. Od pierwszej minuty na łódce wiedziałem, że to kocham. Mazury są zdradliwe, nieprzewidywalne, ale to mnie kręci. Czuję przed nimi duży respekt.

Co Ci się tam przydarzyło?

- A co się nie przydarzyło! Na przykład prowadziłem łódkę, nie mając patentu (zrobiłem uprawnienia dopiero cztery lata temu), a znalazłem się w środku białego szkwału na Jeziorze Niegocin. Były ze mną jeszcze dwie osoby niemające pojęcia o pływaniu. Widzę przed sobą ścianę gradu z deszczem, a muszę zrobić wszystko, żeby ich doprowadzić do brzegu. Sam mam przy tym stracha przed głębią, pływaniem w jeziorze tak "saute". Pamiętam, jak przezwyciężyłem wtedy ten strach, by inni poczuli się bezpiecznie.

Myślisz, że taka odpowiedzialność wiąże się z Twoim pochodzeniem ze Śląska?

- Z Zagłębia!

Przepraszam!

- Mógłbym dostać po zębach, gdyby ktoś przeczytał, że Sosnowiec to Śląsk (śmiech). Myślę, że mniej ma wspólnego z pochodzeniem, a raczej z sytuacjami w życiu, o których wspominałem, ogarnianiu pewnych spraw w młodym wieku bez męskiego wzorca w domu.

Przypomniałeś mi się w roli amanta, czyli Wrońskiego w "Annie Kareninie" w Teatrze Studio.

- A kim jest amant?! Facetem, który wie, że działa na kobiety, i to cynicznie wykorzystuje? Czy tym, który mając tę świadomość, żyje w zgodzie z sobą? Nie myślę, że gram amanta, po prostu staram się znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla swojego bohatera. A jak słyszę o ekranizacji światowej literatury, zawsze ciekawi mnie to, czy obsada będzie po warunkach, czy na kontrze. O, jak już jesteśmy przy "Annie Kareninie", to w filmie Toma Stopparda zdradzanego męża gra Jude Law. To nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach, żeby ktoś zdradzał Jude'a Lawa z jakimś moczymordkiem! Mnie interesuje właśnie taka obsada.

Gdybyś miał dla siebie wymyślić rolę na kontrze, to co by to było?

- Byłem akurat w Sopocie na deptaku w momencie, gdy facet wjechał samochodem na molo. I nikt nie wiedział dlaczego! Kogoś takiego chciałbym zagrać. Tak, by widz, na koniec filmu widząc sekwencję jego wjazdu, pomyślał: "Zrobiłbym to samo". Interesuje mnie, jak tę historię przedstawić, by pokazać człowieka, który jest doprowadzony do takiego ekstremum, że naciska pedał gazu, trąbiąc, rozwala barierki, ludzie chcą go zabić. A on tylko na to czeka, bo to pomoże mu zakończyć coś, z czym sobie nie radzi. No i jestem ciekaw teraz, kto i kiedy ukradnie mi ten pomysł...

Co masz na ręce?

- Krwiaki z planu filmowego. "Karbala" Krzysztofa Łukaszewicza. Rok 2004, Irak, męska przygoda. W siedmiu chłopa ładujemy magazynki, w ciągu pięciu minut poszło pół tysiąca naboi.

Widziałam, jak ostrzeliwałeś się w "Jezioraku". Lubisz strzelać?

- Chyba lubię. Pamiętam, jak mój dziadek mówił: "Zobacz, synusiu, to jest pistolet, który zabrałem Niemcowi", i to zawsze było jakieś takie podniecające. Ale sam z siebie nie pojechałem na strzelnicę spróbować, czy te ręce drżą, czy nie... Przypomniała mi się anegdota, jak to świętej pamięci Tadeusz Szymków, człowiek z sercem na dłoni i niebywałym poczuciem humoru, aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu, nie znosił pewnego reżysera. I gdy grał w jego spektaklu kowboja, gonił go po budynku z pistoletem na kapiszony. Faceci lubią broń, tylko czasem się do tego nie przyznają, ale do wszystkiego trzeba mieć dystans i poczucie humoru.

A Ty masz?

- Jeszcze mam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji