Artykuły

Podczas prób jestem chodzącą wątpliwością

- Uwielbiałem "bycie" w jego [Grzegorzewskiego] spektaklach, tak bym to nazwał, nie "granie" lecz "bycie". Przybił na mnie swój stempel i chlubię się tym. Był wspaniałym artystą i bycie częścią tego teatru uważam za los wygrany na loterii. Tęsknię za Jego Teatrem i proszę to napisać dużymi literami" - mówi aktor Teatru Narodowego w Warszawie Bartłomiej Bobrowski w rozmowie z Wiesławem Kowalskim z serwisu Teatr dla Was.

W 2013 roku zostałeś uhonorowany Feliksem Warszawskim za najlepszą drugoplanową rolę męską - za Ariela w "Burzy" Shakespeare'a, w reżyserii Igora Gorzkowskiego, w teatrze dzisiaj nazywanym Soho. Wygląda na to, że była to ostatnia edycja przyznawania tych nagród. Pamiętasz jeszcze jakie emocje temu wydarzeniu towarzyszyły, znalazłeś się w końcu w bardzo zacnym gronie artystów?

Byłem bardzo zaskoczony, w ogóle się tego nie spodziewałem, choć była to już moja druga nominacja, dwa lata wcześniej byłem nominowany za role w spektaklu "Starucha" w Teatrze Ochoty. Oczywiście bardzo się cieszyłem, w końcu była to bardzo prestiżowa nagroda i chyba jedyna przyznawana aktorom teatrów warszawskich. Cieszyłem się z nominacji, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że skończę ze statuetką w ręku. Kiedy wyczytano moje nazwisko bardzo się zestresowałem, bo oznaczało to, że będę musiał wygłosić coś w rodzaju małego przemówienia. A na widowni same tuzy i śmietanka. Nie bardzo pamiętam co powiedziałem i czy podziękowałem wszystkim, którym powinienem i chciałem podziękować. Ale kiedy już ochłonąłem, było mi już tylko bardzo miło, cieszyło się wielu moich przyjaciół i ludzi, z którymi współpracuję. Wiem, że wartość Feliksów była różnie oceniana, ale otrzymanie tej nagrody oznaczało dla mnie, że paru widzów, w tym przypadku ludzi z tzw. środowiska, zobaczyło co wyczyniam na scenie i stwierdziło, że ma to jakąś wartość. To było dla mnie ważne. I było ważne dla Studia Teatralnego Koło, z którym współpracuję.

Z Igorem Gorzowskim, choć jesteś aktorem Teatru Narodowego, pracujesz od 2006 roku. Grałeś w jego najważniejszych spektaklach w Studio Teatralnym Koło i w Teatrze Powszechnym. Może to sugerować jakiś szczególny rodzaj więzi i zaufania jakim się darzycie? Jak byś to określił ze swojej perspektywy?

Nie, nie jesteśmy parą (śmiech). To bardzo ważna dla mnie osoba, obok Grzegorzewskiego chyba najważniejsza, jeśli chodzi o mój rozwój zawodowy. Właściwie u Igora zagrałem swoje najważniejsze role i jestem mu za to bardzo wdzięczny. Oczywiście mamy do siebie zaufanie i chyba już dość dobrze się znamy, co nie oznacza, że nie potrafimy być krytyczni wobec swoich dokonań. Ale lubię pracować z Igorem, podobają mi się jego wybory literackie, doceniam też to, że jest "delikatny" w pracy, nie wywiera presji, pozwala aktorowi na własną inicjatywę, nie pogania, nie krzyczy, nie stosuje chwytów poniżej pasa. Podczas prób jestem chodzącą wątpliwością, czarnowidzem, brakuje mi wiary w siebie, a on cierpliwie to znosi.

Jesteś absolwentem Akademii Teatralnej w Warszawie. Czy podczas studiów z którymkolwiek z wykładowców pojawiła się relacja uczeń - mistrz? Wiem, nie wszyscy chcą o tym mówić, bo to niekiedy tematy bardzo osobiste i intymne. I czy może do dziś z kimś w takich relacjach pozostajesz?

Nie było takiej relacji, aczkolwiek bardzo ciepło myślę o opiekunkach mojego roku Annie Seniuk i Teresie Budzisz-Krzyżanowskiej. Z panią profesor Seniuk pracuję do dziś, jesteśmy kolegami z jednego zespołu, a ostatnio miałem przyjemność, podkreślam przyjemność, być przez nią reżyserowany. Na scenie Studio Teatru Narodowego zrobiliśmy "Pchłę Szachrajkę", którą po prostu ubóstwiam. Bardzo lubiłem zajęcia z Krystyną Tkacz, Bożeną Suchocką, Grażyną Matyszkiewicz, Wiesławem Komasą, Jarosławem Gajewskim i za każdym razem cieszę się, kiedy się z nimi spotykam czy to w pracy, czy na stopie prywatnej.

Zapytałem o to, ponieważ wiele ostatnio krytycznych uwag pada na temat systemu nauczania na Wydziale Aktorskim w warszawskiej Akademii. Jaki jest Twój stosunek do tych zarzutów? Pisała o tym sporo Maria Czykwin i mówił w wywiadzie na łamach "Teatru" Łukasz Lewandowski.

Niestety, nie czytałem opinii kolegów. Szkołę skończyłem piętnaście lat temu i nie wiem jak to teraz wygląda. To co mi najbardziej przeszkadzało w Akademii Teatralnej, to jej specyficzna atmosfera, nazwałbym to rodzajem zastraszenia. A straszono nas wyrzuceniem ze szkoły. Pierwszy rok był rokiem selekcyjnym, co oznaczało, że zostanie z niego usuniętych paru studentów, tak się zresztą stało. Widmo wyrzucenia powodowało olbrzymi stres, zresztą na każdym kroku nam o tym przypominano. Wystarczyło zebrać trzy pały na koniec semestru i do widzenia. Pamiętam koleżanki płaczące po korytarzach, zresztą i mnie się zdarzyło. W ten sposób szkoła bardzo szybko zabijała radość uczenia się i uprawiania tego zawodu, a przecież to jest bardzo ważne i trudno to było potem odbudować. Oczywiście było też wiele fantastycznych chwil i inspirujących spotkań, ale pierwszy rok wspominam nie najlepiej. No i to marnotrawstwo czasu. Np. trzy lata piłowaliśmy szermierkę. Trzy lata! Pracuję już trochę w tym zawodzie i fechtowałem się na scenie może ze dwa razy. I zawsze jest przy tym jakiś konsultant, który pokazuje co i jak.

Zaraz po szkole trafiłeś do zespołu Teatru Narodowego w Warszawie, którym kierował wówczas Jerzy Grzegorzewski. Czy pamiętasz jak wyglądało Twoje pierwsze z nim spotkanie i pierwsza współpraca przy nowej wersji "Nocy listopadowej" z roku 2000?

Nie tak od razu trafiłem do Teatru Narodowego. Szkołę skończyłem w 1999 roku i raczej marnie to wyglądało. Właściwie to byłem bliski porzucenia tego zawodu, a raczej on chciał porzucić mnie. Pomocną dłoń wyciągnęła do mnie, i bardzo jestem jej za to wdzięczny, Julia Wernio, która dyrektorowała wówczas Teatrowi Miejskiemu w Gdyni. Zagrałem tam gościnnie w dwóch przedstawieniach, później zaproponowano mi również etat. W Trójmieście było mi bardzo dobrze, ale jakiś dziwny wewnętrzny głos mówił mi "odmów". I rzeczywiście, w 2000 roku otrzymałem telefon z Teatru Narodowego, czy nie zgodziłbym się na udział we wznowieniu "Nocy Listopadowej". Była to typowa "halabarda", ale wcześniej widziałem pierwszą wersję spektaklu. Zrobił on na mnie ogromne wrażenie. No i Grzegorzewskiemu się nie odmawiało! Podczas prób, koledzy ,którzy już jakiś czas z nim pracowali i w związku z tym lepiej go znali, zauważyli, że ma on na mnie oko i zasugerowali, żebym postarał umówić się z nim na rozmowę. To było oczywiście niewykonalne, nie można się było przebić przez sekretariat, który był szczególnie wyczulony na młodych aktorów szukających pracy. Więc próbowałem go łapać gdzieś po korytarzach, w drodze na próbę, co było oczywiście żałosne, bo ja się wstydziłem, a on nie wiedział, o co mi chodzi. Ale po jakimś czasie zaproponował mi rolę w przepięknym spektaklu "Giacomo Joyce" granym w foyer sali Bogusławskiego, niestety z racji kłopotów z prawami autorskimi prezentowanym tylko w formie zamkniętych pokazów. Po premierze dostałem upragniony etat, dyrektor Grzegorzewski zabronił mi przybierania na wadze i myślałem, że mam świat u swych stóp.

Czy kolejne role, które zagrałeś w spektaklach Grzegorzewskiego ("Sen nocy letniej", "Nie-Boska komedia", "Morze i zwierciadło", "Hamlet" Wyspiańskiego, "On. Drugi powrót Odysa") miały wpływ na Twoje myślenie o technice aktorskiej? Na to czym jest wyobraźnia, ciało, słowo, dystans, emocja

Miały ogromny wpływ. Właściwie mogę chyba powiedzieć, że ta współpraca ukształtowała mnie jako aktora. Uwielbiałem "bycie" w jego spektaklach, tak bym to nazwał, nie "granie" lecz "bycie". Przybił na mnie swój stempel i chlubię się tym. Był wspaniałym artystą i bycie częścią tego teatru uważam za los wygrany na loterii. Tęsknię za Jego Teatrem i proszę to napisać dużymi literami.

Obok Grzegorzewskiego miałeś okazję w tym czasie pracować również z Maciejem Prusem, Kazimierzem Kutzem, Jerzym Jarockim, Agnieszką Glińską. Na ile były to intensywne spotkania i jaką rolę w Twoim życiu aktorskim wywarły, co pozostawiły? Jaki miały wpływ na poszukiwanie swojej tożsamości?

W ogóle nie miały wpływu, bo były to bardzo małe zadania i właściwie trudno mówić o jakiejś współpracy. Poza pracą z Jerzym Jarockim, a zwłaszcza niedużą, ale lubianą przeze mnie rolą Księdza w "Kosmosie". Drażnił mnie sposób pracy Jarockiego, potrafił być nieprzyjemny, ale nie można mu było odmówić ogromnej wiedzy, doświadczenia i słuchu teatralnego. Uwielbiałem podpatrywać jak pastwił się nad kolegami, nie wyłączając takich osobowości jak Zbigniew Zapasiewicz czy Anna Seniuk. Piłował nas strasznie, ale efekt był wspaniały. Tekst potrafił wycisnąć jak cytrynę. Z podtekstów, ukrytych sensów i znaczeń. Do dziś mam w głowie kwestie np. z "Błądzenia" i jak słyszę je w innych "Gombrowiczach" to mi w ogóle "nie brzmią".

Okres dyrekcji Jana Englerta umożliwił Ci spotkanie z jednej strony z Jacquesem Lasalllem ("Tartuffe", "Lorenzaccio"), z drugiej z Michałem Zadarą ("Aktor", "Zbójcy"). Lassall to reżyser, który szanując literę tekstu, tworzy jednocześnie nowoczesny teatr, czerpiący głęboko z tradycji. Jak w tym kontekście usytuowałbyś strategię reżyserską Michała Zadary?

Niech strategiami reżyserskimi zajmują się mądre głowy. Ja mogę tylko powiedzieć, że bardzo lubię pracować z Michałem. To zawsze jest praca intensywna, ciekawa, szalona, odkrywcza i nigdy nie jest nudno. Michał jest błyskotliwy, zabójczo inteligentny i ma poczucie humoru. Potrafi być złośliwy i uderzyć w czuły punkt, ale tylko po to, by osiągnąć swoje cele artystyczne. Mam nadzieję, że spotkam go w pracy jeszcze niejeden raz.

17 stycznia kolejna premiera w Teatrze Narodowym. Tym razem grasz w nowym spektaklu Piotra Cieplaka "Królowa Śniegu". To Twoje pierwsze spotkanie z reżyserem, który jak nikt inny potrafi łączyć inscenizacyjny rozmach z poezją teatru. Gdybyś miał dzieci i dorosłych zaprosić na to przedstawienie, co byś powiedział?

To moje drugie spotkanie z Piotrem, bo wcześniej grałem w jego słynnych "Opowiadaniach dla dzieci". Wszystkim, którzy pamiętają ten spektakl polecam "Królową Śniegu". Znów duża scena Narodowego, znów scenografia Andrzeja Witkowskiego (pamiętacie wpływającą Arkę Noego?!), dwudziestoosobowa obsada i przepiękna muzyka Jana Duszyńskiego. Będzie to "Królowa Śniegu", jakiej się nie spodziewacie, która mogła narodzić się tylko w szalonej głowie Piotra Cieplaka. (Tfu, tfu, tfu, oby się wszystko udało!)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji