Moralność artysty
Oto z początkiem nowego sezonu mamy znakomitą polską prapremierę "Szalbierza" Gyórgya Spiró. Współczesny węgierski dramaturg napisał tę sztukę w oparciu o jeden z wątków swojej głośnej i kontrowersyjnej powieści "Iksowie" ukazującej wizerunek wielkich Polaków epoki Oświecenia (wśród nich Wojciecha Bogusławskiego) zgoła nie taki jaki poznaliśmy w szkole. Wywołało to ostrą polemikę.
Książki nie przetłumaczono na polski, nie znamy jej, toteż dobrze się stało, że "Ateneum" odważyło się wystawić "Szalbierza", przedstawiającego jeden dzień z życia Bogusławskiego.
Jest rok 1816, Wilno. Pozbawieni państwowości Polacy oczekują od teatru nie tyle zaspokojenia pragnień estetycznych, ile polskiego słowa, polskiej mowy (wszak "naród żyje w swojej mowie"). I oto zjeżdża tu z Warszawy ma gościnny występ sam mistrz, wielki Wojciech Bogusławski, aby zagrać Tartuffe'a w "Świętoszku" Moliera. Jakież rozczarowanie w zespole wileńskiego teatru: miast upragnionego bohatera będącego ucieleśnieniem polskości, pojawia się stary, schorowany, prawie zniedołężniały człowiek wykłócający się o wysokość honorarium za jeden występ. Honorarium, którym po powrocie do Warszawy opłaci zaległy czynsz i odda długi. "I ten rozklekotany starzec, to ma być Bogusławski?" - z goryczą, żalem i ironią rzuca któryś z aktorów. W trakcie próby talent wielkiego aktora porywa zespół niejako na przekór dyrektorowi teatru, który z wielkim przejęciem oczekuje na premierze wizyty carskiego gubernatora. Właśnie pod tę wizytę szykuje przedstawienie, a jego clou ma stanowić olbrzymich rozmiarów portret cara pojawiający się w ostatniej scenie, przed którym aktorzy "padną na kolana, czołami do podłogi" - jak sobie życzy dyrektor-reżyser. A motywacją owego "życzenia" jest nadzieja na otrzymanie dotacji na teatr.
I choć "zawsze jest jakiś portret" Bogusławski przeciwny jest takiej czołobitności. "Przyjechałem tu grać a nie reprezentować. W Warszawie kłaniam się takim różnym gubernatorom, żeby zagrać, tutaj byłoby to tylko upokorzeniem'' - powiada. Ale wieczorem, kiedy carski urzędnik wyciągnie doń rękę, schyli się nisko podając mu swoją i skorzysta z zaproszenia do loży gubernatora (doskonała i jakże wymowna scena bankietu). Wszystko po to, by uśpić jego czujność i zamienić sztukę Moliera w prowokację polityczna. A potem odjechać. Zaś na pustej scenie - niczym Konrad w "Wyzwoleniu" - pozostaje samotny zdymisjonowany aktor (Emilian Kamiński), który wolał zesłanie niż kłanianie się carowi. Wymowy i dramatyzmu tej scenie dodaje świetna muzyka Zbigniewa Karneckiego.
W inscenizacji Macieja Wojtyszki to nie tyle sztuka o samym Bogusławskim, ile o jego otoczeniu, o tych zgorzkniałych, nieusatysfakcjonowanych, nie spełnionych artystycznie, zawistnych, pełnych lizusostwa, chwiejnych w swej woli i postawie ludziach, którzy przystaną na każdą "prawdę", za cenę znalezienia się w Warszawie, za cenę zrobienia kariery. Bogusławski pełni tu niejako funkcję ewokatora ich reakcji, kogoś, kto mocą swojej legendy prowokuje do odsłaniania wewnętrznych mechanizmów ludzkich zachowań. Aktor jakby mimo woli staje się reżyserem tych zachowań.
Ta przewrotna w puencie opowieść skłania do refleksji i pytań. Stawia też wiele problemów, jakże uniwersalnych i zarazem aktualnych. Ot, jak choćby problem moralności artysty i człowieka: jeśli aktor jako człowiek jest amoralny, to w jakich kategoriach oceniać jego dzieło? Jest moralne, czy też nie? Czy artysta i jego sztuka to dwie autonomiczne wartości? Na ile gra aktorska, teatr, mają szansę na suwerenność? Czy wielka sztuka rozgrzesza jej twórcę z nieetycznego postępowania? Itd. itd.
Bogusławski to koleina wielka rola Jerzego Kamasa. Zachowując pewien dystans do kreowanego świata, aktor obdarza swego bohatera całą gamą półtonów, półcieni, reakcji i zachowań, gdzie nie brakuje i śmieszności i gorzkiej ironii, i chytrej przebiegłości, i wręcz perwersji. Dość chłodny i powściągliwy, chwilami nagle puszcza wodze swemu temperamentowi, jak np. w scenie miłosnej, czy też w czasie brawurowej improwizacji pod koniec ostatniego aktu.
W znakomitym towarzystwie aktorskim prezentuje Kamas swego Bohatera. Że wspomnę tylko Elżbietę Starostecką, Mariana Kociniaka czy Mariana Opanię. Zresztą trzeba by tu wymienić (z nielicznymi wyjątkami) prawie cały zespół. Jednym z fundamentalnych walorów tego przedstawienia jest materia literacka. To doskonale napisana sztuka. Szkoda tylko, że "importowanymi" a nie rodzimymi dziełami przychodzi nam mówić o własnych problemach.