Teatr na Woli otwarty
Najpierw trochę historii, bo jest ona w tym wypadku godna szczególnej uwagi. Idea stworzenia tej placówki zaczęła się konkretyzować pod koniec 1974 roku. Mówił o niej I Sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR Józef Kępa na wolskiej konferencji partyjnej w listopadzie tego właśnie roku. Za słowami niezwykle szybko poszły decyzje i konkretne działania. Podjęły je Komitet Warszawski Partii i Komitet Dzielnicowy Warszawa-Wola z pierwszym Sekretarzem, Marianem Chruszczewskim, wielkim entuzjastą i opiekunem tego przedsięwzięcia. Jeszcze w grudniu 74 r. powierzono kierownictwo przyszłego Teatru na Woli Tadeuszowi Łomnickiemu. Z początkiem roku 1975 zaczęły się intensywne prace organizacyjne. Oficjalnie teatr jako przedsiębiorstwo i instytucja powstał 1 maja.
Łomnicki przystąpił do organizowania zespołu, kreślenia planów ideowo-artystycznych, a przede wszystkim do przysposabiania budynku. Wyszedł bowiem ze słusznego założenia, że nie powinna to być żadna prowizorka, że w dobie współczesnej cywilizacji technicznej teatr powinien działać we właściwych, nie anachronicznych, warunkach. Wspólnie z młodymi architektami z Biura Projektów Budownictwa "War-Cent" nakreślił projekt sali, która odpowiadałaby potrzebom nowoczesnego teatru. Na siedzibę Teatru na Woli przeznaczono pomieszczenie kina "Mazowsze" przy ul. Kasprzaka 22.
Nie była to jednak zwykła adaptacja sali. Przystąpiono do generalnej przebudowy według nowych projektów. Dzięki niej powstał teatr z prawdziwego zdarzenia, współczesny w charakterze i rozwiązaniach funkcjonalnych, ładnie i starannie wykończony (tu słowa uznania dla generalnego wykonawcy - Miejskiego Kombinatu Modernizacyjno-Budowlanego). Projekt powstał niezwykle szybko. Ale jeszcze zanim został ukończony przystąpiono do budowy, którą zaczęto od "rozebrania" dawnego kina. Nastąpiły gorące miesiące.
Utworzono Społeczny Komitet Budowy Teatru na Woli. W jego skład weszli między innymi przedstawiciele wielkich warszawskich zakładów przemysłowych, nie tylko wolskich. Miało to ogromne znaczenie, bowiem pomoc tych potentatów produkcyjnych przy budowie teatru okazała się bezcenna. Dzięki niej wszystkie prace trwały zaledwie siedem miesięcy, co jest w dziejach naszego budownictwa teatralnego terminem bezprecedensowym. Równocześnie z budową przygotowywano pierwsze przedstawienie. Próby odbywały się w różnych zastępczych miejscach, dopiero w ostatnich dniach można było wejść na scenę nowego teatru. 17 stycznia 1976, w trzydziestą pierwszą rocznicę wyzwolenia Warszawy, Teatr na Woli zaprosił na inauguracyjną premierę. Zagrano "Pierwszy dzień wolności" Leona Kruczkowskiego.
Przed rokiem Warszawa otrzymała Teatr Powszechny, dziś Teatr na Woli. Piszę Warszawa, bo przecież nie tylko Praga i Wola. Koncepcja tworzenia teatrów "dzielnicowych", peryferyjnych jest już od dawna anachroniczna. I chociaż Teatr na Woli pragnie być teatrem związanym przede wszystkim z publicznością tej właśnie wielkoprzemysłowej części stolicy, z nią głównie chce prowadzić dialog, do niej maksymalnie się zbliżyć ( a może raczej ją zbliżyć do teatru) - to przecież obce mu są założenia partykularne. Jest jednym z teatrów Warszawy i nie chce być "gorszym" od żadnego z pozostałych. Może tylko trochę innym, a to już bardzo dobrze. Podczas uroczej pierwszej dyskusji z widzami po kolejnym spektaklu "Pierwszego dnia wolności" jedna z uczestniczek powiedziała, iż spodziewała się zobaczyć teatr którejś tam niższej kategorii, a tymczasem zaskoczona została teatrem pierwszorzędnym, oryginalnym i - jak to nazwała - studyjnym. Sądzę, że była to wypowiedź charakterystyczna, potwierdzająca słuszność założeń i programu Teatru na Woli. Obserwowałem to spotkanie zespołu z widzami z dużą radością. Jakaż ta publiczność była dojrzała, kulturalna, mądra. Świadczyła też ta dyskusja o tym, że dialog z widownią został przez Teatr na Woli naprawdę nawiązany.
Premiera "Pierwszego dnia wolności" w Teatrze na Woli jest - jak obliczono - trzydziestą realizacją sztuki Kruczkowskiego na scenach polskich. Realizacja Łomnickiego pod wieloma względami różni się od dotychczasowych, a przede wszystkim od tego obrazu sztuki, jaki utrwalił się nam w pamięci z prapremierowego przedstawienia Erwina Axera z 1959 roku, w którym Tadeusz Łomnicki grał rolę Jana. Jako reżyser wyszedł Łomnicki znacznie poza ramy nakreślone przez autora. Wykorzystując możliwości nowej sceny rozbudował teren gry, pokazał zdarzenia, o których w sztuce tylko się opowiada. Spektakl rozpoczyna się takim właśnie zdarzeniem. Oto widzimy uciekającego niemieckiego żołnierza, który przebiera się w cywilne ubranie u ogrodnika Grimma i pozostawia mu swoją broń. To ten sam pistolet maszynowy, z którego Inga strzelać będzie z kościelnej wieży na końcu sztuki.
Dalsza akcja potoczy się na dwóch głównych planach: na tradycyjnej scenie w głębi sali i na dużym proscenium wkraczającym głęboko w widownię, usytuowanym na tym samym co widownia poziomie, otoczonym z trzech stron przez fotele dla publiczności. Proscenium to jest rodzajem areny: można je różnie kształtować i różnie łączyć ze sceną w głębi. W przypadku tego przedstawienia wzajemne usytuowanie sceny i widowni przypomina nieco grecki amfiteatr. Julian Pałka jako scenograf na owym proscenium wśród widzów urządził pokój, w którym rozgrywa się zasadnicza akcja. Aktorzy grają tu w bezpośredniej bliskości z publicznością. Na scenie w głębi oglądamy zdarzenia towarzyszące, zdarzenia z tła sztuki. Łomnicki stosuje przy tym technikę montażu filmowego: sceny przeplatają się, uzupełniają, łączą.
Ten "filmowy" tok akcji ma swoje konsekwencje merytoryczne. Reżyserowi chodziło o uzyskanie niespokojnego, poszarpanego obrazu toczącej się jeszcze wojny. Obrazu zniszczenia i chaosu, który byłby właściwym tłem dla rozgrywającego się w sztuce Kruczkowskiego dramatu. Dramat ten również ujmuje Łomnicki po swojemu. Nie skupia się tylko na owej dyskusji o sprawie wolności i różnych jej aspektach, dyskusji, którą nieraz w sposób nieco abstrakcyjny eksponowano w przedstawieniach tej sztuki. Dramat Jana i Ingi interesuje go przede wszystkim w aspekcie złowrogich praw i konieczności wojny. Oboje ponoszą klęskę, bo oboje muszą ulać tym obiektywnym prawom działającym wbrew ich osobistym intencjom.
Obejrzałem ten spektakl dwukrotnie: na uroczystym otwarciu teatru i potem któreś z rzędu przedstawianie, połączone ze spotkaniem z publicznością, o którym już wspomniałem. Zawsze twierdziłem, że krytycy i recenzenci nie powinni oglądać... premier. Brzmi to paradoksalnie, ale przecież nie od rzeczy. Premierowe przedstawienie było nerwowe, młodzi zwłaszcza aktorzy nie wytrzymali napięcia i w wielu miejscach "ratowali się" pustym cokolwiek krzykiem. Ale role mieli przecież, jak się to mówi, zrobione. Jakże mogło być inaczej, skoro pracowali pod kierunkiem takiego pedagoga jak rektor Łomnicki. I przekonałem się o tym w całej pełni, oglądając spektakl po raz drugi, na "zwykłym" przedstawieniu, dla "zwyczajnej" publiczności, kiedy ustąpiły nerwy, napięcie i trema. Role tych właśnie młodych debiutantów wypełniły się treścią, pogłębiły i ich krzyk nie brzmiał już pusto. Trzeba to powiedzieć przede wszystkim w odniesieniu do pary głównych bohaterów, Jana granego przez Krzysztofa Kołbasiuka i Ingi w wykonaniu Grażyny Szapołowskiej (oboje jeszcze studenci PWST). Przez studentkę Szkoły grana jest jeszcze Luzzi. W roli tej Dorota Stalińska jest bardzo wyrazista, ale nasyca ją niepotrzebną dawką wulgarności w stylu zbyt dzisiejszym jak na niemiecką młodziutką dziewczynę z roku 1945.
Pozostałych byłych jeńców grają aktorzy odrobinę tylko starsi: Jacek Andrucki, Emilian Kamiński, Stanisław Zatłoka. Wszyscy, oprócz może Eugeniusza Robaczewskiego, wyglądają oczywiście trochę za młodo jak na oficerów po pięcioletniej niewoli, ale nie jest to najważniejsze. Dyrektor Łomnicki pragnie oprzeć zespół Teatru na Woli na aktorach młodych i rektorowi Łomnickiemu nie można się z tego powodu dziwić. Ale grają w przedstawieniu i aktorzy starsi. Jest przecież Jan Ciecierski (Grimm), jest Michał Pluciński (Doktor) i Eugeniusz Robaczewski (Hieronim). Każdy z nich zresztą to inne pokolenie aktorskie. Jest Tadeusz Łomnicki w znakomicie opracowanej roli Anzelma, którego upiorny, groteskowy marsz, po nastawieniu przez Ingę płyty, długo będziemy pamiętać.
Teatr na Woli został otwarty. Wszystko jest tam jeszcze w ruchu, w trakcie stawania się. Zespół dopiero się kompletuje. Trwają dyskusje nad dalszym repertuarem i formami pracy, przede wszystkim formami jak najbliższych kontaktów z publicznością. Taka atmosfera stawania się, tworzenia czegoś z niczego, ma niepowtarzalny urok. Można się o tym przekonać, kiedy wejdzie się do budynku przy ul. Kasprzaka od tyłu, od kulis. Coś z tej atmosfery starali się przekazać aktorzy publiczności w czasie owego spotkania z widzami po spektaklu, w którym miałem możność uczestniczyć. Czekamy na dalsze poczynania nowej sceny z wielkimi nadziejami. I życzymy największych sukcesów.