Artykuły

O tamtej Balladynie

W DNIACH od 19 do 27 maja 1945 roku odbyły się w Rzeszowie jakby pierwsze rzeszowskie spotkania teatralne: Ogłoszono bowiem te dni Tygodniem Te­atru. Zainaugurował ów Ty­dzień "Koncert słowa, pieśni i muzyki", któ­ry stał się ogromnym sukcesem Wandy Siemaszkowej. Miała wówczas 78 lat, przyjechała z Krakowa i mówiła między innymi norwidowski "Fortepian Szopena" na dźwię­kach Poloneza As-dur, granego przez Ninę Kwiatkowską, a potem popłynęła rzeka po­ezji romantycznej. Siemaszkowa była nie­zmordowana i zarazem niezrównana w jej wykonaniu. Lidia Graziado śpiewała liry­cznym sopranem polski repertuar i frag­menty znanych arii operowych, a profesor szkoły muzycznej w Rzeszowie, Felicjan Andruchowicz, akompaniował na skrzypcach.

20 maja o rodzinie dziewiątej rano w ko­ściele oo. Bernardynów odbyła się msza, połączona również z koncertem utworów re­ligijnych w wykonaniu Orkiestry Symfoni­cznej Teatru Ziemi Rzeszowskiej (!), a wie­czorem zagrano "Grube ryby" i operetkę w trzech aktach "Miłość na Marsie".

W poniedziałek, 21 maja - komedię Niewiarowicza "Gdzie diabeł nie może". We wtorek, 22 maja - operetkę "Tylko ty".

A w środę, 28 maja, odbyła się premiera głośnej "Zemsty", gdzie Wacławem był Adam Hanuszkiewicz. Papkinem Kazi­mierz Dejmek, Klarą - Zofia Gorczyńska. Reżyserowała tę "Zemstę" Stefania Gintel-Domańska i grano ją już do końca Tygodni Teatru, czyli do niedzieli, 24 maja.

Próba generalna "Zemsty" miała miejsce w dniu przyjazdu Siemaszkowej na "Koncert słowa". Oglądała ją, oceniała aktorów, dawała rady: była po raz pierwszy w przy­szłam swoim teatrze, zaledwie dekada upły­nęła od zakończenia wojny. Wspomina ten czas wieloletnia aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej: ZOFIA GORCZYŃSKA

- Kiedy przyjechaliśmy z mężem ze Lwowa, Rzeszów był jedyną enklawą wolności, otoczony wokół frontem, przeto napchało się tu ludzi z różnych stron Polski i cia­snota osaczała nas zewsząd. A Rzeszów to była wówczas praktycznie jedna ulica, ulica 3 Maja, potem jakieś małe domki, pola, żyto i daleko, daleko zabudowania WSK...

Zagrałam w "Gdzie diabeł nie może", bo­daj po raz pierwszy. Dostaliśmy z mężem garsonierę na Narutowicza i to był luksus, bo aktorzy mieszkali kątem u ludzi na kwaterach, nikt nie miał mieszkania, ani żadnej rzeczy, która by jego była. W sklepach była musztarda i zapałki. Po chleb chodziło się o trzeciej rano do kolejki. Nie było węgla. Nie było światła. Teatr grywał często przy świecach i były to piękne, niezapo­mniane przedstawienia, z ciasno wypełnioną widownią.

Wojewoda Tkaczow - nasz najbliższy przyjaciel - robił dla teatru wszystko, co mógł. Ponieważ wiedział, że najpierw musimy jeść, więc zorganizował nam stołówkę, gdzie trzy razy dziennie jadaliśmy pęczak w najróżniejszej postaci, bo kucharka była mistrzynią w swoim zawodzie i też robiła co mogła.

Nigdy w życiu już potem nie wzięłam pęczaku do ust.

Dyrektora Bogdana Proskurnickiego, który założył ten teatr, rozpierała energia - wymyślał rzeczy niemożliwe, docierał wszędzie, gromadził każde najdziwniejsze dobro dla teatru, bo wszystko mogło się przydać. Przyrastał więc rekwizyt, czasem zarekwirowany, najczęściej podarowany hojną ręką.

Kiedy spadała z nóg jedyna para butów jaką miałam i trzeba było zanieść ją do szewca, szło się wtedy do rekwizytorni i na ten czas pożyczało buty teatralne.

A przecież byliśmy szczęśliwi, wolni, uskrzydleni sztuką i gotowi na wszystko.

Gdy Antoni Graziadio - dyrektor administracyjny był zmuszony wyjechać w sprawach teatru w Polskę i nie mógł zaśpiewać tego wieczoru w "Miłości na Marsie" - straszliwej pewnie chale, ale wówczas ka­żdy spektakl był przyjmowany przez publiczność niemal na klęczkach - wszedł w jego rolę młodziutki Hanuszkiewicz i spiewał. Potem w rozmowie z panią powiedział, że był to jadyny w jego życiu numer śpiewający! Podobał się, zabrał brawa, byliśmy du­mni z niego.

Bo w ogóle byliśmy wówczas jedną rodziną, nie było najmniejszego podziału na zespół aktorski i techniczny: wszyscy robiliśmy teatr. I jak zbliżała się premiera, wszy­scy gromadziliśmy się na podwórku przy ul. Tannenbauma do pamiątkowego zdjęcia.

Gdy przyjechała Siemaszkowa, wtedy w maju, grałam Klarę. Bawiłam się rolą, sta­nowiliśmy z Hanuszkiewiczem parę, on je­dnak grał na próbach, podczas gdy ja mar­kowałam i to dość drewnianie. Przy Siemaszkowej po raz pierwszy zagrałam trochę z duszą na ramieniu. Siedziała na krzesłach, oczy jej błyszczały, widać już wtedy wiedziała, że obejmie to całe gospo­darstwo. Po próbie podeszła do Stefy Domańskiej i patrząc w moją stronę rzekła: - Ależ ona urocza, ta Klara!

Była to najpiękniejsza recenzja w moim życiu.

W parę godzin później, gdy było już po jej recitalu, za własne pieniądze nakupiłam kwiatów, ustawiłam młodzież w dwa szere­gi, po jednej stronie dziewczyny - po dru­giej chłopcy i wchodzili tak na scenę, każde z kwiatem, i kładli ten kwiat pod jej stopy.

Gdy grała Matkę w "Balladynie", w tym przedstawieniu, które szumnie otworzyło se­zon 1945/46, przyjechałam do Rzeszowa li­kwidować mieszkanie, bo losy rzuciły mnie już na Ziemie Odzyskane; wieczorem poszłam na spektakl. Robiła wielką sztukę na scenie pani Wanda! Zaczynała serie wiel­kich matek, ostatnie dwa lata życia.

Przed miesiącem ogłosiłam w "Widnokrę­gu" apel do tych, którzy pamiętają Siemaszkową. Ludzie dzwonili i pisali nie tylko z Rzeszowa. Stara nauczycielka z Tarnobrze­skiego napisała do mnie hymn pochwalny o "Balladynie". Przejazdem bawiący w Rzeszo­wie pan zaproponował, że opowie, jak sta­tystował w tym przedstawieniu, lekarz z Warszawy, powiadomiony przez znajomych o apelu, zatelefonował do mnie, mówiąc, że czasem miewa sen, w którym zostaje mu powidok błyszczących oczu starej kobiety i jej sękatych dłoni. Parę osób opowiadało z nerwem, co przeżywało na przedstawieniu "Balladyny", gdy pytałam ich o nazwiska, prosiło o anonimowość. - Bo to przecież nie o nas chodzi. Oczywiście.

Więc zadzwoniła pani, podając nazwisko tylko do mojej wiadomości, nazwana przeze mnie: STARA DZIAŁACZKA LIGI KOBIET

- Proszę pani, obmyślałyśmy w Zarzą­dzie Ligi, co dać na prezent kobietom 8 Marca, w pierwsze ich święto. I to chyba Wisia Pacześniakowa wpadła na pomysł, że­by je poprowadzić na "Balladynę". Liga nie miała pieniędzy na bilety, więc obie uda­łyśmy się do Siemaszkowej po radę, co robić. Przyjęła nas serdecznie, wysłuchała, po­medytowała i orzekła:

- Słuchajcie, zrobi się! W niedzielę rano, biorę to na siebie, zagramy za darmo do­datkowe przedstawienie. Zbierzcie parę gro­szy, żeby tylko zapłacić sprzątaczkom, por­tierowi i bileterkom.

W najbliższą niedzielę zebrał się tłum przed teatrem, i to bynajmniej nie tłum kobiet, ale tłum rodzin. Poprzychodziły z mężami i dziećmi, dzieci odświętnie ubrane, wykokardowane. Tak, na oko było ich trzy razy tyle, ile planowałyśmy. Weszłam w ten tłum zmartwiała i zaczęłam prosić, by mę­żów i dzieci odesłały do domu, bo sala nie pomieści, bo przedstawienie gotowe w ogóle się nie odbyć. Patrzyły wrogo na mnie: albo wszyscy wejdą - albo nikt!

Więc znowu poszłyśmy do Siemaszkowej, wyszła z nami, popatrzyła na tłum przed teatrem, oczy jej rozbłysły. - Jakoś damy radę - powiedziała i potem zwróciła się do kobiet, żeby dzieci brać na kolana, a mężów sadzać wprost na po­dłodze w przejściach.

Ja widziałam, proszę pani, parę przed­stawień "Balladyny", ale tego jednego nigdy nie zapomnę i proszę się nie dziwić, że dławi mnie w gardle.

Nikt już nigdy nie zobaczy sali teatru tak wypchanej po brzegi i nikt nigdy nie usły­szy małego sieroty - miał może sześć lat i zachodził do lokalu Ligi Kobiet, gdzie za­wsze dostawał bułkę i trochę ciepłej strawy - gdy siedział cichutko na rampie, wyma­chiwał cieniutkimi nóżkami z podniecenia i w finale, kiedy piorun niszczy Balladynę, sam krzyknął: - A masz, a dobrze ci, to za twoją ma­mę!

Kobiety siedziały zafascynowane, dzieci wyciszone, wiele z nich płakało; potem Siemaszkowa nie mogła zejść ze sceny, sala trzęsła się od braw...

Powiedziała do mnie wówczas: - W życiu nie przypuszczałam, jaka mo­że być atmosfera w teatrze demokra­tycznym.

I potem otarła łzy.

Czy mogłam się nie podzielić z panią tym wspomnieniem? I czy dziwi się pani, że płaczę?

PAN N. N. - TECHNIK

- Czterdzieści lat teatru, proszę pani i ja przez czterdzieści lat jestem zawsze w teatrze! Dużo to lat - zgoda, ale mało przedstawień, które by się pamiętało, albo raczej - do których by się chciało wracać. Powiem pani szczerze, że mnie wówczas by­ło obojętne, czy to wielka Siemaszkowa gra, pamiętam jednak tamtą "Balladynę" jako najwspanialsze widowisko. Byłem w środku tego lasu, zjaw, szedłem obok zjawy Aliny z dzbanem na głowie, we mnie trafiał pio­run, mną wstrząsał sąd nad podłością Czło­wieka !

Ale to wszystko, co było czterdzieści lat na "Balladynie", jest dziś pretekstem tylko do pytania, dlaczego ten ostatni okres jest tak smutny dla teatru? Dlaczego kończy się wrzesień i teatr nie gra? Kto jest za to od­powiedzialny?

Wspominam Neonillę Kilar - Balladynę, Lidię Graziadio - Alinę, potem Zelwero­wicza, Morycińskiego i Kozienia. Co robi Kozień, ten wspaniały Zbyszko z "Dulskiej", Bezuchow z "Wojny i pokoju"? Czemu nie gra emigranta, czemu go nie oglądam?

Może to czterdziestolecie otworzy władzom oczy że jest co wspominać z dawnych lat gdy mówi się o teatrze i nie ma na co patrzeć dziś, kiedy ten teatr ma swoje święto.

I jeszcze, proszę pani, niech pani koniecznie zaapeluje do ludzi teatru, żeby zmienili ten portret Siemaszkowej z "Wesela", który u nich wisi! Ja chcę swoim wnukom pokazać tę Siemaszkową, która kiedyś była u nas, jej portret starej, wspaniałej kobiety z ostatnich lat życia, z czasu, gdy grała wielkie matki, z tą ostatnią włącznie ze "Świętego płomienia". Wisiał taki portret Siemaszkowej przed laty; potem go zdjęto i zastąpiono tym powszechnie znanym, pę­dzla Wyspiańskiego, niczego przecież nie mówiącym o jej związkach z Rzeszowem.

JERZY KAMIŃSKI - LEKARZ

Miałem wtedy pewnie szesnaście lat, gdy profesor Szewera, nader znany wówczas rzeszowski polonista, dał mi bardzo dobry z wypracowania ze spektaklu "Balladyny": to było wydarzenie dostać piątkę u surowego profesora Szewery! Musiałem to wszytko napisać z wielkim przejęciem, bo też wstrząsnęła mną ta Matka Siemaszkowej, rozczochrana, bolejąca, idąca na oślep wśród drzew na scenę sądu.

Nie pamiętam już kto grał Balladynę - pamiętam jedynie płaszcz z trenem, który nosiła i którym pretensjonalnie co i raz za­miatała scenę.

I pamiętam scenografię, dużo zieleniny, las jak żywy; grało się wówczas po bożemu, jak las - to naturalistyczne drzewo, jak plama na czole z malin - to jaskrawo czerwona, jak grzmot - to mury drżeć mu­siały.

Kiedy się pomyśli, że Siemaszkową dobie­gała wówczas osiemdziesiątki i kiedy czło­wiek oglądał potem Solskiego w "Grubych rybach", i cały czas trząsł się, żeby ten staruch skostniały nie wpadł do orchestronu - to należy chylić czoło przed wielką sprawnością starej kobiety, która tak cu­downie znosiła kondycyjnie ogrom wysiłku aktorskiego co wieczór i przez czterdzieści lat nie dała zapomnieć tym, którzy ją wówczas widzieli, tego konsztu!

JERZY TRZEŚNIOWSKI - TECHNIK.

Mieliśmy wtedy z kolegą Żółkiewiczem po jedenaście lat, gdy ojciec jego, portier tea­tru, wpuszczał nas w tajemnicy do zapadni i stawialiśmy stołki na stole, by podglądać Siemaszkową. Stałem twarzą w twarz z nią prawie co wieczór, umiałem "Balladynę" nieomal na pamięć.

Po każdym przedstawieniu wynurzałem się z tej zapadni, przybity atmosferą zła; Żółkiewicz zwyczajnie bał się. Ale to było jak narkotyk - na drugi wieczór znowu wśliz­giwaliśmy się w ciemny wąwóz i znowu wpatrywali w oszalałe oczy Siemaszkowej. Z bliska. Gdy podnosiła ręce, wołając niebo o pomstę, widziałem nabrzmiałe sznury żył. Gdy trzęsła siwą głową w skargach - włosy jej rozkudłane, jak węże, żyły własnym życiem.

I wszystko to działo się w scenerii lasu jak żywego, wśród błyskawic i piorunów. I nic to, że widzieliśmy jak za kulisami tech­nicy gięli blachy, których dźwięk pogłębiał się niesamowicie w kanale dla orkiestry, gdzie siedzieliśmy - dla nas to była pełna groza! I tak pozostało do dziś. Czy to właś­nie nazywa się magią teatru?

IWONA K. - BIOLOG.

- Proszę pani, miałam sześć lat, gdy po­tężny grzmot przemknął i Balladyna padła! To był dla mnie pierwszy wieczór w teatrze i do dziś go pamiętam, jako szalone prze­życie. Nigdy już potem nie widziałam takiej grozy, jak owa w scenie sądu i takiego bólu, oszalałej starej kobiety, jaki zademonstro­wała Siemaszkowa. Porównuję to przeżycie z nieco wcześniej­szym, kiedy zobaczyłam po przejściu frontu ławicę martwych, rozstrzelanych ryb, jak płynęły wzdęte w Wisłoku! Gdy przyrównam tamten teatr wielkiej gwiazdy, późniejsze przedstawienia, gdzie grali wielcy aktorzy, jak choćby Zelwero­wicz z dzisiejszym teatrem - jestem po pro­stu zgnębiona tą dzisiejszą nijakością tea­tru...

LIDIA GRAZIADO - ALINA Z 1945 ROKU.

- Trzeba by zacząć od tego, jak zostałam aktorką. Otóż, przechodziłam przez malarnię na próbę Orkiestry Symfonicznej Teatru Ziemi Rzeszowskiej, gdy Bogdan Proskurnicki krzyknął: - Liduś, poczytaj nam za Dulską, bo nie można zrobić próby. Mamy już całą obsadę, tylko Dulskiej brak. Potem się znaj­dzie. Więc bądź człowiek i pomóż...

Byłam człowiekiem, usiadłam. I ja, śpie­waczka, która nie skończyła jeszcze nawet trzydziestki, zaczęłam wygłup ze starą koł­tunką.

Po próbie, Bogdan powiedział: - No, to już nie trzeba szukać, mamy Dulską!

Ani wiedział, że wszczepia mi bakcyla teatru już na całe życie. Potem przyjechała Wanda Siemaszkowa i planowała obsadę do "Balladyny".

- Jesteś za pulchna - orzekła kategorycz­nie. A potem nie miała wyboru, bo Aliny żad­nej nie było. Kazała znowu poczytać w za­stępstwie. Poczytałam.

- Będziesz wspaniałą Aliną - zmieniła zdanie i widziałam autentyczny entuzjazm w tej konstatacji. Więc byłam. Pan Stefan Nowakowski, recenzent przed­stawienia napisał w Dzienniku Rzeszowskim "Wspaniała inauguracja Teatru Ziemi Rze­szowskiej 1945/46"':

"Lidia Graziadio zagrała Alinę w sposób przyjemny i przekonywający, stworzyła do­skonały kontrast dobroci na tle Balladyny. Jej subtelny głos odbijał od twardych dra­matycznych słów Balladyny".

Siemaszkowa trzymała nas twardo, wal­czyła o rygory teatralne, dyscyplinę. Do dziś wspomina się tę hecę z Bolkiem Smelą, w czasie której tak się zaperzyła, że wypadła jej szczęka. Chciał ją Bolek usłużnie pod­nieść. - Ani się waż - wrzasnęła. I sta­liśmy jak zamurowani, a ów przedmiot wstydliwy leżał pomiędzy nami i zaświad­czał nie tyle o starości, co o niespożytej energii jego właścicielki.

A potem w owe wakacje ostatnie, gdy wy­jechała do córki do Żarnowca, a teatr włas­nym autobusem pojechał na wakacyjne tournee do Jeleniej Góry, żeby zarobić na chleb dla aktorów i przyszła ta wiadomość, że zmarła, wysłano depeszę do Jeleniej Gó­ry.

"Zmarła dyrektorowa".

Mnie też nazywano dyrektorowa - Anto­ni Graziadio, mój mąż, był przy Siemaszkowej dyrektorem administracyjnym.

W przerażeniu, porwał autokar, aktorom za kasę z tego wieczoru kazał kupić bilety na pociąg i dopiero po spektaklu wracać, a sam pomknął do Rzeszowa, zrozpaczony rwąc włosy z głowy i zakupując w Krako­wie po drodze wieńce od męża i zespołu.

Potem znajomi mówili: będziesz długo żyła Lidka, bo tak trzeba tłumaczyć tę pomyłkę...

Odeszłam z tego teatru wraz z nią. Ona na stałe; ja na losów poplątanie, najpierw do operetki łódzkiej, potem do teatru kalis­kiego, wreszcie na emeryturę do Rzeszowa, gdzie jak ptak w podniebnej klatce zamknię­ty, nie schodzę już wcale z tego piątego piętra, w wieżowcu bez windy.

Czasem sobie śpiewam, gdy nie dokucza astma, jak dobrze zapowiadająca się uczen­nica profesor Oleskiej i zastanawiam się, czy dobrze pokierowałam życiem. Gdy jednak wspominam pierwsze lata w Rzeszowie, kiedy organizowało się sztukę z niczego, powoływało do życia szkołę mu­zyczną, dawało koncerty za symboliczny grosz, w teatrze zarabiało 800 złotych - to przecież muszę wspomnieć ten okres jako najpiękniejszy okres burzy i naporu nas młodych na tworzące się dopiero miasto wo­jewódzkie.

Ludzie dzwonią ze wspomnieniami, piszą do mnie do dziś.

Jak meteor błysnęła w Rzeszowie Wanda Siemaszkowa, umierając na posterunku, nie doczekawszy pełnego jubileuszu 60-lecia pra­cy scenicznej. Nie były to dla niej lata łatwe i nie było to najświetniejsze gospodarstwo; współczuł jej nawet Solski i przepowiadał, że będzie trudno.

Recenzent "Dziennika Rzeszowskiego", Ste­fan Nowakowski pisał, że wystawienie "Bal­ladyny" kosztowało 115 tys. złotych. Legenda i sztuka Jerzego Pleśniarowicza "Panna Mło­da" z "Wesela" mówią, że kiedy nie starcza­ło pieniędzy na kostiumy, pióropusze i szy­szaki oraz na ten "jak żywy" las - Sie­maszkowa odpięła broszkę złotą, rzuciła na stół i reszta zespołu też zaczęła składać na tę kupkę skromne precjoza, ocalone z woj­ny.

Tak rodziło się to pierwsze jej przedsta­wienie w Rzeszowie i tak je zapamiętali lu­dzie, którzy byli albo w ogóle pierwszy raz w teatrze, albo byli z nią razem na rze­szowskiej scenie. Po czterdziestu latach każde wspomnienie jest ozłocone przez czas, ale też każde staje się dokumentem na wagę pamięci.

Niektóre z nich więc tu zanotowałam, za inne, które już tylko zatrzymam dla siebie, gorące dziękuję moim interlokutorom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji